Koncert na kontrabas solo jest zawsze pewnym wyzwaniem. Jest to wyzwanie dla słuchacza, gdyż niezwykle rzadko mamy okazję słyszeć ten instrument nie w roli akompaniującej. Nawet, jeśli ma swoje przysłowiowe pięć minut, zwykle pozostaje trochę w cieniu innych instrumentów. Przede wszystkim jednak, jest to ogromne wyzwanie dla muzyka by na na dłuższy czas przykuć uwagę publiczności. Aby to osiągnąć trzeba być nie tylko świetnym kontrabasistą ale świetnym muzykiem w ogóle. Takie wyzwanie podjęła francuska kontrabasistka Joëlle Léandre, która wystąpiła w Alchemii podczas Krakowskiej Jesieni Jazzowej. Jest to nie tylko kontrabasistka ale też kompozytorka i wokalistka o znaczącej pozycji na scenie muzyki współczesnej i improwizowanej.

Dyrektor artystyczny festiwalu – Marek Winiarski, zapowiadając koncert stwierdził, że musiał długo przekonywać artystkę, by wystąpiła solo. W końcu jednak, po czterech latach starań, udało się.

Na niewielką scenę weszła rezolutnym krokiem artystka bardzo zadowolona z burzy oklasków jaka ją powitała. Zapadła cisza, umowna cisza, w której artystka starał się skupić. Dosyć zabawnie kiwała się z kontrabasem w pewnym momencie zaczynając grać. Robiła tak przed każdym utworem jakby był to niezbędny rytuał, który pomagał jej skupić się, wejść w utwór. A może chciała wprawić siebie i instrument w trans z którego otrząsała się (dosłownie) kończąc kolejne utwory. Podczas dwóch setów udawało się jej utrzymać zainteresowanie publiczności i pełne skupieni na sali. Czasami zaskakiwała, czasami intrygowała ale nie sposób było jej nie słuchać. Chwilami więcej grała, chwilami zaś skupiała się na szmerach, zgrzytach. Często balansowała na granicy dźwięku i ciszy a wsłuchująca się w jej grę publiczność aż wstrzymywała oddech by usłyszeć kolejne, coraz cichsze dźwięki. To te momenty podobały mi się najbardziej, dawno nie słyszałam, żeby ktoś tak pięknie operował ciszą, tym co wybrzmiewa pomiędzy kolejnymi dźwiękami. Jednocześnie każdy z tych dźwięków był tak precyzyjny i wyrazisty a przecież ledwo muśnięty smyczkiem lub szarpnięty delikatnie palcem. Były też kompozycje pełne ekspresji, dynamiczne, w których kontrabasistka żonglowała różnymi technikami gry, rozpędzała się a często także śpiewała. Momentami wydawała tylko pomruki, szeptała do kontrabasu jakby go zaklinała niczym szamanka. Po czym otrząsała się i wracała świadomością do pełnej piwnicy w Alchemii.

Był to bardzo interesujący koncert kobiety o niesamowitym temperamencie, który wręcz się czuło. Niestety nie zagrała bisu, choć trudno się dziwić, ponad godzina spędzona samemu na scenie przy kontrabasie, jest ogromnym wysiłkiem.