Wydawać by się mogło, że połączenie gitary akustycznej z mandoliną już od pewnego czasu przestało być interesujące. Nic bardziej mylnego, debiutancki album “Howl” amerykańsko-brytyjsko-włoskiego trio tworzącego w Niemczech, czyli zespołu Mighty Oaks, jest na to idealnym przykładem.

Przed wydaniem debiutanckiego “longplay’a”, Mighty Oaks miał na swoim koncie dwie EP-ki (“Driftwood Seat” i “Just One Day“), obie zachowane w indie-popowym klimacie. Pierwsza długogrająca płyta w ich dorobku, zatytułowana “Howl“, miała swoją premierę 15 kwietnia 2014 roku. Już sam singiel “Brother” zapowiada, że usłyszymy na nim to, czego przedsmak dali nam muzycy już rok cztery lata temu, przy okazji pierwszego wydawnictwa. Spokojnie zaczynająca się kompozycja z czasem rozwija się w żywszą, głównie za sprawą tamburyna i coraz aktywniejszych wokali wspierających, dzięki czemu całość brzmi całkiem intrygująco. Nieco bardziej rockowy początek usłyszeć możemy w kolejnym kawałku, “Seven Days“, który od pierwszego dźwięku zachęca do kołysania się w rytm muzyki.

Odprężająca atmosfera oraz przyjemne melodie nasuwające skojarzenia ze ścieżką dźwiękową reklam telewizyjnych są zresztą tematem przewodnim całej reszty albumu. Warto dodać, że producentem całego krążka został Robert Stephenson, za miks odpowiedzialny był Peter Schmidt, a za mastering – Greg Calbi. Nie można ominąć także takich pozytywów, jak niebanalne teksty piosenek, mocny głos wokalisty, Iana Hoopera, oraz chórki pozostałych członków zespołu, czyli Claudio Donzelliego oraz Craiga Saundersa. Oba czynniki okazują się nie tylko uroczymi uzupełniaczami poszczególnych utworów, ale także największymi walorami całego krążka.

Trzeba przyznać, że niejednokrotnie podczas słuchania utworów z “Howl” można odnieść wrażenie, że Mighty Oaks inspirowali się w jego tworzeniu takimi zespołami, jak np. Bastille. Podobieństwo klimatu oraz brzmienia “The Golden Road“, “Just One Day” (znanego z ostatniej EP-ki) czy wymienionego wyżej singla “Brother” do piosenek z repertuaru brytyjskiej formacji w tym przypadku w ogóle nie przeszkadzały w pozytywnym odbiorze. Wręcz przeciwnie, całość udowodniła, że do grupy bardzo dobrych indie-folkowo-rockowych zespołów bez problemu dołączyć może kolejny.

Na “Howl” usłyszeć można także nieco spokojniejsze propozycje, w tym m.in. “When I Dream, I See“, nieco monotonną “Courtyard in Berlin” oraz “Shells“, jedną z najciekawszych i najbardziej zapadających w pamięć piosenek z całej płyty. Dość zaskakującą aranżację ma natomiast utwór “You Saved My Soul“, który przez dłuższą chwilę wydaje się niezwykle monotonnym melodyjnie kawałkiem, a pod koniec zaskakuje słuchacza naglą zmianą tempa. Podobnych niespodzianek na płycie nie brakuje, w nieco podobny sposób rozwijają się także takie numery, jak “Back to You” czy “Horse“, który bez żadnego problemu wpasowałoby się na listę wakacyjnych przebojów, dzięki swojej dynamice, zmianom rytmu oraz intrygującemu początkowi, z mocnym akcentem na gitarze elektrycznej.

A jeżeli o akcentach mowa, wszystkim fanom mandoliny do gustu przypadnie “Captain’s Hill“, w którym na pierwszym planie przez cały czas słychać delikatne brzmienia instrumentu. Fanatykom skromnych, akustycznych kawałków polecić można natomiast tytułowy, zamykający całą płytę, kawałek “Howl“. Umieszczenie tak spokojnej propozycji na samym końcu okazało się prawdziwym strzałem w dziesiątkę, pozostawiło słuchaczowi poczucie satysfakcji, ale i mały niedosyt, chęć usłyszenia jeszcze więcej.

Po przesłuchaniu “Howl” pozostaje mieć nadzieję, że kolejny album Mighty Oaks będzie opierał się na podobnych, jednak na trochę nieco bardziej wyszukanych i oryginalnych, brzmieniach. Liczę także na to, że na następnej płycie trio pokaże także nieco więcej pazura oraz – jak podpowiada tytuł – jeszcze głośniej “zawyje”.