Stało się, Pat Metheny wydał kolejny album, który ukazał się z początkiem lutego. Co do tego, że muzyk ma w swojej głowie milion pomysłów przekonywać nikogo specjalnie nie trzeba. Artysta dosyć regularnie raczy swoich fanów kolejnymi krążkami. Po sukcesie Unity Band zwieńczonym nagrodą Grammy, Pat Metheny postanowił kontynuować współpracę z muzykami tworzącymi skład zespołu Unity Band i nagrał Kin. Dlatego też ponownie na nowym krążku usłyszymy takich muzyków jak: saksofonista Chris Potter, basista Ben Williams i perkusista Antonio Sánchez. Dodam, że każdy z nich gra tutaj na kilku instrumentach. Do tego starego – można rzec – składu dołączył włoski multiinstrumentalista Giulio Carmassi.

Co różni album Unity Band od Kin, prócz dodatkowego muzyka? Na to pytanie odpowiedział lider, porównując ten pierwszy do czarno- białego dokumentu, natomiast Kin to film w trójwymiarze. Pat Metheny bawi się tutaj formą, wciela się w rolę kompozytora tworzącego dzieło, które nie ma ograniczeń, dzieło otwarte, które może podążyć w dowolnym kierunku. Nowy album tworzy 9 kompozycji z czego większość jest bardzo rozbudowana. Tytuł krążka – Kin – oznacza pokrewieństwo, odnosi się do pochodzenia i więzów krwi łączących członków rodziny czy plemienia. Metheny odnosi to z jednej strony do swojego zespołu, który tworzą ludzie pochodzący z różnych krajów i kultur, których łączy silna więź, z drugiej strony, w muzyce zawartej na Kin słychać łączność z tym wszystkim, co do tej pory artysta osiągną w sferze muzycznej. Jest tu mnóstwo odwołań i nawiązań do jego wcześniejszych projektów i brzmień. Kin jakby łączy to wszystko i kompresuje w jednej, ale już nowej całości, zaprojektowanej z większym rozmachem. Album wyznacza też -jak twierdzi Pat – nowe kierunki, w których możemy podążać i to właśnie symbolizują dwie strzałki w tytule płyty. Jest to z jednej strony przyszłość, z drugiej odwołanie do przeszłości i dokonań artysty, jak też odwołanie do twórczości innych wielkich muzyków, którzy byli i są inspiracją dla Pata Metheny’ego.

Na Kin nawiązań do wcześniejszych projektów jest sporo, niekiedy usłyszymy brzmienie Pat Metheny Group np. w utworze „We go on”, który trochę nawiązuje do albumu „We leve here”. Możemy usłyszeć także nawiązanie do Reichowskiego „Electric Counterpoint” w „On Day One” , czy namiastkę albumu „Secret Story” w utworze „Adagia”.

Jak sam muzyk stwierdził, płyta ta jest kolejnym rozdziałem w książce, która jest zapisem jego muzycznej działalności, stąd te wszystkie odniesienia. Zamysł artysty w przypadku Kin, to stworzenie muzyki bardziej orkiestrowej i otwartej na ciągły rozwój. Myślę, że tak można potraktować tę płytę, jako element otwartego projektu będącego wynikiem poszukiwań muzyka. Jeśli jest to pewien etap na drodze a nie cel sam w sobie, album jawi się nam w trochę innym świetle. Jednak nasuwa się pytanie, co w przypadku, jeśli Kin był punktem docelowym? Wtedy ten trójwymiarowy film staje się dla mnie zamazany i trochę niezrozumiały. Cóż, nie będę ukrywać, że wolę Pata w jego kameralnych i akustycznych poszukiwaniach, choć cenię też przedsięwzięcia takie jak Unity Band. Natomiast Kin mnie nie przekonuje. Wiem, będę jedną z niewielu, gdyż większość rozpływa się nad doskonałością tej muzyki. A ja… dałam temu albumowi wiele szans, naprawdę.

Długo słuchałam, zastanawiałam się co jest nie tak, może pora nieodpowiednia, może zły dzień. Ale nie, codziennie to samo, rano, wieczorem, w ciszy i skupieniu, jak i podczas pracy. Efekt zawsze ten sam. Muzyka zawarta na krążku nie była w stanie zatrzymać i przykuć mojej uwagi, myśli pierzchały na wszystkie możliwe strony. Nie odnalazłam tutaj momentów, które by przyciągały moją uwagę, zainteresowały czy zaabsorbowały na tyle, by móc się w pełni skupić tylko na muzyce. Wszystko niby takie ładne i z rozmachem, słucha się przyjemnie, ale brakuje czegoś więcej. Czegoś, co sprawiłoby, że muzyka ta może być nie tylko dobrym tłem np. przy pracy. Owszem ciekawe są te wszystkie odwołania, te wszystkie warstwy, które stopniowo muzyk nakłada na znane nam już motywy, ale zbyt dużo tego. Można się przez tę, swego rodzaju łamigłówkę przedzierać i pewnie znajdzie się wielu takich, którym to sprawi frajdę. Moja uwaga za każdym razem zostawała jednak rozproszona, ślizgała się po tym nadmiarze brzmień. Na płycie są też momenty, które mnie osobiście denerwują, fragmenty zbyt głośne, w których crescendo staje się wręcz natarczywe i wręcz przytłaczające. Choć nie brakuje też momentów ciekawych, przede wszystkim w wykonaniu saksofonisty Chrisa Pottera np. w „Rise up”. Jednak nie ma ich na tyle, żeby album znalazł się na mojej stałej liście pozycji często czy regularnie słuchanych. Raczej pokryje się kurzem. Na zakończenie dodam tylko, że doskonała jest okładka Kin, która żyje własnym życiem i przykuwa uwagę.