Moja babcia zawsze mówiła że najgłośniej reklamuje się towar, który reklamy bardzo potrzebuje, a co za tym idzie, najprawdopodobniej jest średniej jakości. Sprawdza się to w 95% reklam, i niestety wiele z nich dotyczy szeroko pojętej sztuki. Alicia Keys jest wybitną wokalistką, ale jej najnowszy album, “Girl on Fire“, do takich już nie należy, i stanu tego nie zmieni nawet najlepsza akcja promocyjna.

Piąty studyjny krążek Ali wzbudza kontrowersje odkąd pojawiły się pierwsze wzmianki, fragmenty a potem całe utwory do odsłuchu. Opinie, przypinające temu wydawnictwu łatkę najnudniejszej płyty w dyskografii Keys, przeplatają się z zachwyconymi wypowiedziami fanów. Wiadomo, ilu ludzi, tyle zdań i punktów widzenia, i nigdy wszystkim się nie dogodzi. Nie można jednak nie przyznać racji niezadowolonym krytykom. Na “GoF” faktycznie wieje trochę nudą. Przywykliśmy do tego że w piosenkach Alici aż kipi od emocji, popisów wokalnych i szerokiej gamy dźwięków. Wszystko to znajdziemy też na nowej płycie, ale coś tu zgrzyta. Teksty są miałkie i bez polotu, melodie nie wpadają w ucho, jedna podobna do drugiej, nie przykuwają uwagi słuchającego na zbyt długo. Piosenkarka miała naprawdę dużo czasu by swoje nowe dziecko dopracować do ostatniej nuty, ale niemal przy każdym utworze ma się wrażenie że były nagrywane na odczepnego, po najmniejszej linie oporu. Szczególnie razi pierwsza połowa płyty, z kompletną pomyłką w postaci “New Day“, który to kawałek pasuje raczej do pop gwiazdeczki, a nie artystki, która ma na swoim koncie piosenkę do Bonda. Ta piosenka, oraz tytułowy duet z Nicki Minaj, nie powinny były ujrzeć światła dziennego. Nie wiem kto się pomylił, menadżer czy sama wokalistka, ale Ala nie potrzebuje już krzykliwych i kontrowersyjnych gości w swoim repertuarze.  Gdyby w “Girl on Fire” towarzyszył divie ktoś inny, albo jeszcze lepiej, Alicia zaśpiewała ją sama, byłoby całkiem znośnie.  Druga część płyty prezentuje się nieco lepiej, i ratuje całe wydawnictwo przed spisaniem na straty. “Fire We Make“, w duecie z Maxwellem i “Not Even the King“, może nie przejdą do historii muzyki, ale są całkiem przyjemne dla ucha. Ostatni utwór, “101“, powala na kolana i daje nadzieje że szósty album będzie na szóstkę z plusem.