Wayne Shorter mów wstępnych nie wygłaszał. Skinął na swój kwartet i zaczęło się. Najpierw nieśmiałe brzdąknięcia raz w sopran, raz w tenor. Shorter stoi pochylony. Myśli-słucha. Perkusista wybija miarowy rytm. Danilo Perez uderza kilka razy ciężkie i niskie akordy. Trzeba nie lada zręczności, żeby zawiązać podstawę utworu.

Nagle Pattituci w połamanym pulsie mknie z góry na dół gryfu swojego kontrabasu. Shorter podnosi brew. Powtarza dwukrotnie na sopranie krótkie sekwencje dźwięków wyznaczając kierunek.

Perez wykonuje cyrkową figurę na fortepianie. Pattituci nie przestaje. Shorter znowu czeka. Drummer w ostatniej chwili zagęszcza rytm, nieco go łamie, co błyskawicznie chwytają Shorter z Perezem.

Maszyna przyspiesza. Coraz bardziej się zazębia, tworząc wewnątrz siebie coraz bardziej zdumiewające połączenia. Wirują już nie tylko dźwięki, ale pomysły, idee i myśli. Ścieśnia się przestrzeń. I bach!

Szczyt.

Teraz już tylko rozsznurowywanie zależności. Wielkie i mozolne. Tego nie można przeciąć jak węzła gordyjskiego. Żmudna praca, ale dużo satysfakcji. A za chwilę przecież – rozpoczyna się następny utwór.

I to był właśnie jazz.