Covery nigdy nie były mi straszne. Przyznaję że lubię gdy artyści sięgają czasem po sprawdzone, dobre utwory, głównie dla tego że współcześni tekściarze nie dorastają do pięt swoim poprzednikom. Na wieść o tym że Macy Gray wraca do studia, by nagrać płytę z coverami, bardzo się ucieszyłem. Moja radość była niestety przedwczesna. Piosenkarka nie udźwignęła ciężarau jaki sama, dobrowolnie wzięła na swoje plecy.

Eric Emmanuel Schmitt, bohaterem jednego ze swoich opowiadań uczynił znanego pisarza, który u szczytu sławy obawia się o przyszłość. Martwi się tym że napisze o jedną powieść za dużo i zostawi po sobie niesmak. Tak jest właśnie z “Covered“. Ta płyta nie powinna była ujżeć światła dziennego w takiej postaci. Nieśmiertelne “songi” jak „Here Comes The Rain AgainEurythmics,  „Nothing Else MattersMetallici i „CreepRadiohead  w wykonaniu Gray wiją się w niewyobrażalnych mękach na swych łożach boleści. Wokalistka, która od tylu lat czaruje nas swoją energią i potężnym głosem, na swoim nowym krążku brzmi raczej jak staruszka opowiadająca o swoich schorzeniach w kolejce do lekarza. Rażą również aranżacje niektórych utworów, które bardziej pasują do Hurts, niż do soulowo – funkowego wokalu piosenkarki, oraz kilka przegadanych nagrań, które, tylko w zamyśle, miały być zabawne. Kilka  udanych coverów („Maps”, „Bubby”, „Wake Up”) to zbyt mało by uznać ten krążek nawet za przeciętny.

Macy weszła na równię pochyłą już przy poprzednim krążku i konsekwentnie zbliża się do jej środka. Trudno będzie jej naprawić to co zepsuła w swoim wizerunku. Poważnie się zastanowię, nim sięgnę po jej ewentualny, kolejny album.