1.      Heniek wyrusza na podbój świata

Był deszczowy wtorek. Rocznica. Najsmętniejsza z rocznic. Ileż to już lat minęło od dnia, kiedy dyrektor zacnej i szanowanej krakowskiej szkoły muzycznej pokazał swym palcem drzwi. Palec był brudnawy, z paznokciami nierówno obciętymi. Drzwi zaś były obdrapane i wyjściowe. Dzień był jak sąd ostateczny. Słońce paliło jak szalone, jakby tuż przed wybuchem. Chmur nie było. Wody w rzekach wysychały. Dzieci krzyczały w niebogłosy. Świat się kończył dla Heńka. Ile to lat? A boli tak samo. Heniek pamięta, co sobie wtedy pomyślał. „Ja wam jeszcze pokażę!”. Dziś myśli to samo.

Ale nadszedł czas zmian i wielkich decyzji. Heniek siedział w swoim fioletowym fotelu przytulając do piersi saksofon. Dmuchnął raz i drugi. W pokoju zaskrzeczała papuga. Dmuchnął. Odpowiedziała. Podżemowali sobie chwilę, bardzo przyjemnie. Najwyższy jednak czas pokazać się światu. Papuga, owszem, ma wybitne wyczucie rytmu, wybitny słuch i świetną technikę, ale czas zabłysnąć na scenie.

Dzień był ponury i ludzie byli ponurzy wkoło, a jednak Heniek wybrał się na miasto. Na rynek, do gołębi, kwiaciarek i tego wszystkiego, co omija się szerokim łukiem mieszkając w Krakowie. Ale Heniek miał sentyment do pocztówkowych widoków. Może dlatego, że oglądał w życiu za dużo filmów o Krakowie robionych przez Warszawiaków. Na tych filmach karmi się gołębie, wpatruje w wieżę mariacką w samo południe i przegaduje się pół dnia z kwiaciarką, omawiając ważne życiowe sprawy. Ale przede wszystkim – gra się piękne, wybitne melodie u stóp Adama Mickiewicza. Wtedy świat zatrzymuje się jakby na chwilę. Wolniej płyną chmury, wiatr kołysze się tylko lekko na najwyższych gałęziach topoli, a ludziom iskrzą się oczy. Przystają, patrzą, przymykają powieki. Zakochują się.

Taką wizję miał Heniek, kiedy otwierał futerał z saksofonem. Położył stary kapelusz przed własnymi nogami i zadął w instrument. Z początku nic. Nic a nic. Nikt się nie zatrzymał, nikt nie spojrzał. Ktoś wrzucił odruchowo do kapelusza resztę, którą mu wydał facet sprzedający obwarzanki. Heniek spojrzał kątem oka. Dwadzieścia groszy. Zamknął oczy i grał. Najpiękniejsze standardy jazzu. Czuł się jakby Duke Ellington, Glenn Miller i Benny Goodman wstąpili w jego ciało i grali w nim. Jakby to ich duch, a nie jego oddech, przepływał przez jego saksofon i czarował. Podświadomość mówiła mu, że wokół zbierają się ludzie. Wyczuwał gromadzący się tłum. Tłum gęstniał dookoła, wzbierał w nim gwar i szum, charakterystyczny dla tłumów zachwyconych i podekscytowanych.  Z boku jakieś stukanie, niewiadomego pochodzenia rozpraszało go. Myślał – może to jakiś starowina o lasce przybył tu zwabiony tymi anielskimi dźwiękami, żeby w ostatnich swych dniach życia zaznać piękna muzyki. Grał więc mocniej jeszcze, z jeszcze większym zajęciem. Już wiedział, że to chce robić w życiu. Wiedział, po co wyszedł dziś z domu. Grać. Grać dla ludzi! Oto cel ponad cele!

Coś skrzypnęło w saksofonie. W sekundę później zaś w miejscu, w którym stać miał domniemany staruszek o lasce rozległ się hałas, który układał się w huczącą w niebogłosy piosenkę Tiny Turner „You’re simply the best”, nagłośnioną przy pomocy kiepskiego sprzętu. Heniek otworzył jedno oko, potem drugie i spojrzał w bok. Tak, był tu tłum, ale cały gromadził się wokół faceta stojącego na podwyższeniu, za czymś w rodzaju sceny. Facet ten, trzymając w ręce kukłę Tiny Turner, ruszał nią w rytm muzyki wydobywającej się z głośnika. Największy aplauz publiki budziło, kiedy Tina, sterowana sznurami, wysuwała zgrabną nogę w przód, lub wypinała biust. Sypały się monety, sypały się banknoty! Oczywiście, nie do heńkowego kapelusza.

Było mokro i przeraźliwie zimno. Saksofon, pełen deszczówki, nie wydawał już żadnych dźwięków. Heniek zabrał dwadzieścia groszy. Kapelusz ociekający wodą włożył na mokre włosy. Mokry saksofon schował do mokrego futerału i podreptał na przystanek tramwajowy chlupocząc wodą w butach. Widocznie era swingu przeminęła bezpowrotnie.

Ciąg dalszy niewątpliwie nastąpi. Chyba nie myślicie, że Heniek Trąbka poddaje się tak łatwo!