Na scenie zasiadł sam Paco. Zaczął powoli od demonstracji kilku akordów, z których bez zdecydowania prowadził melodie. Wzrok miał nieobecny, jakby chciał powiedzieć – mnie tu wcale nie ma, to gra ktoś inny. Kiedy zdawał się rozpędzać w swoich improwizacjach, zaraz zwalniał i wracał do punktu wyjścia. Niektórzy bez zrozumienia rozglądali się po sali. Czy na to właśnie wykupiliśmy bilety? Wtedy Paco uśmiechnął się z błyskiem w oku, zrazu doskoczyła reszta zespołu i ruszyli pełną parą. Stary lis wodził nas tylko za nos!

Rozpoczęło się pełnokrwiste flamenco. A więc – rewelacyjne rytmicznie. Dwóch perkusistów idealnie ze sobą współgrających. Dwie gitary (Paco de Lucia i Antonio Sanchez) niejednokrotnie też wystukujące rytm. Wokalistów było aż trzech – Duquende, David de Jacoba, Farruco. Gdy wykonywali ogniste zaśpiewy, przywodzące na myśli muzykę arabską, cali aż się trzęśli.

Jeden z wokalistów (Farruco), najmniej się wcześniej udzielający, w pewnym momencie wkroczył na środek sceny i zaczął energicznie wytupywać rytm, klaszcząc przy tym i wywijając piruety. Robił to tak ekspresyjnie, że ze sceny unosił się kurz. Publikę wprawił w stan ekstazy.

Napięcie stale rosło. Zespół rozkręcał się z minuty na minutę. Absolutna kulminacja nastąpiła w utworze ostatnim – „Alta Mar”, jednej z najbardziej rozpoznawalnych melodii zespołu Paco. Wykonanie było iście szaleńcze. Solówka za solówką, na zmianę Paco, basista Alain Perez i Sanchez. Olśniewali precyzją, siłą  i swobodą gry.

Żal było patrzeć jak schodzą ze sceny. To było z pewnością idealnie wyreżyserowane i trzymające w napięciu show.