Wietrzny i nieprzyjemny wieczór końca listopada, czas andrzejkowych imprez  to idealny termin na odwiedziny wróżki, bo kimś takim właśnie jest Andreya Triana. Kończą polską część swojej trasy koncertowej zaśpiewa we Wrocławiu. Na możliwość usłyszenie bogini delikatności i nastroju czekałem prawie rok, gdy poprzedniej mroźnej zimy usłyszałem ją po raz pierwszy. Warto było.

Wytwórnia Ninja Tune, w barwach której Andreya nagrała swój debiutancki krążek, jest już wśród polskich melomanów coraz bardziej znana, a jej “podopieczni” nie po raz pierwszy zawitali z koncertami do naszych miast, na zaproszenie miedzy innymi organizatora tego wieczoru, City Sounds. Dziwi więc trochę fakt że na koncert Triany we Wrocławiu nie przybyło zbyt wiele osób. Być może był to efekt nagłej i niespodziewanej zmiany miejsca koncertu, co mogło zostać przez wielu niezauważone. Jest też plus takiej sytuacji. Nie było tłoku ani przepychanek, a nowe miejsce, czyli klub Firej jest dosyć ciasny. Panowała przyjacielska, wręcz rodzinna atmosfera, która udzieliła się wszystkim zebranym, a zwłaszcza gwieździe wieczoru, która wyszła na scenę z promiennym uśmiechem i kieliszkiem wina w dłoni. Piosenkarka między utorami opowiadała o kolejnych kawałkach, ale bez zbędnej filozofii i dłużyzn. Chwilami też artystka wdawała się w dyskusję z widownią, ucząc się języka polskiego i żartując. Całości andrzejkowego i tajemniczego klimatu dodały choinkowe światełka, którymi obwieszony był sprzęt, fantastyczna gra świateł, a przede wszystkim fantastyczny wokal artystki, którego moc można odkryć dopiero na żywo.

Triana, czarowała widownię przez godzinę nie tylko swoim niesamowitym wokalem, ale też samą sobą, pozytywną energią oraz przesyłanymi co chwila uśmiechami, grą na tamburynie i improwizacjami na samplerze. Wokalistka zaśpiewała wszystkie utwory z Lost Where I Belong, dodatkowo wzbogacając swój występ o kilka  coverów, między innymi piosenkę Donnego Hawthaway i Sweet Dreams, oraz mocny, lekko zaskakujący kawałek z nowej płyty. Swoją wersją przeboju Eurythmics Andreya powaliła wszystkich na kolana. Pozostała zupełnie sama na scenie, i przy akompaniamencie jedynie własnego głosu, nagranego na sampler, oraz brzęczących kluczy (piosenkarka zachęcała do wyciągnięcia ich z kieszeni i wtórowania), wykonała ten numer. W trakcie śpiewania drugiego bisu, gwiazda zeszła ze sceny, i przechadzając się wśród fanów, śpiewała razem z nimi. Idealne zakończenie koncertu. Zaraz potem artystka pojawiła się w holu by porozmawiać z fanami i podpisać płyty. Mimo iż zapowiedziała że pozostanie tylko kilka minut, trwało to dobre pół godziny, a wyraźnie zmęczona Andreya wciąż do wszystkich się uśmiechała, i nikogo nie pozostawiła bez autografu.

Poza króciutkim spóźnieniem, które zmieściło się w ramach kwadransa akademickiego, jak zauważył otwierający koncert, bardzo sympatyczny pan, wszystko inne działało jak należy. Trochę obawiałem się nagłośnienia, ale jak się okazało niepotrzebnie. Pod tym względem Firlej może śmiało konkurować z Eterem. Koncert uważam za wybitnie udany. Takich klimatycznych, kameralnych, klubowych imprez potrzeba nam więcej. Przesympatyczna, urocza i piękna Andreya naładowała nam akumulatorki na resztę jesieni i całą zimę.

[nggallery id=50]

fot. Kuba Sobieralski