Ciekawy obraz Duke’a Ellingtona wyłania się z jego biografii napisanej przez Jamesa Lincolna Colliera. Otóż, okazuje się, że jeden z największych kompozytorów w historii Stanów Zjednoczonych, autor ponad 1000 utworów, z których setki zostały standardami jazzowymi, nie był człowiekiem ani szczególnie pracowitym, ani zdeterminowanym żeby odnieść sukces. Jak sam twierdzi – “jak nie miałem noża na gardle, to nie potrafiłem nic doprowadzić do końca”. Wiele ze swoich najbardziej znanych kompozycji napisał dosłownie tuż przed wejściem do studia czy ostatecznym terminem oddania zamówienia. Pisał je na kolanie czy opierając się o szybę studia.

Był też człowiekiem niezwykle inteligentnym. Swoje zdolności wykorzystywał przeważnie do osiągania celów po możliwie najmniejszej linii oporu.  Mimo, że głowę miał pełną muzycznych pomysłów, zwłaszcza jeżeli chodzi o kolorystykę muzyki, to zwykle potrzebował zewnętrznego bodźca, który by go zmuszał do działania. Bez niego popadał w całkowitą bezczynność.

Miał więc Ellington szczęście, że trafił w trakcie swojej kariery na doskonałego managera – Irvinga Milllsa, który go motywował, zmuszał do pracy, wykonywał za niego sporą część obowiązków organizacyjnych. Gdyby nie tak doskonale układająca się współpraca tandemu, być może o Ellingtonie słyszeliby dziś tylko historycy i znawcy jazzu.

Byłoby jednak sporym uproszczeniem powiedzieć o Ellingtonie, że był po prostu leniwym spryciarzem. Był człowiekiem pełnym sprzeczności. Człowiekiem opieszałym, ale wielce ambitnym. Dobrodusznym i delikatnym przewodniczącym orkiestry, potrafiącym jednak prowadzić twarde rządy w aksamitnej rękawiczkach. Wreszcie – muzycznym geniuszem, przełamującym liczne konwencje, ale oskarżanym niejednokrotnie, że jedynie kompiluje znane motywy.

Książka sprawia wrażenie bardzo rzetelnej faktograficznie. W tym jednak kryje się pewien szkopuł. Styl Colliera, trochę aspirującego do bycia badaczem, który w naukowy i chłodny sposób analizuje dostępne mu źródła, jest suchy i pozbawiony polotu. Czytelnik może czuć się nieco znużony, gdy autor zasypuje go setkami faktów, dat, nazwisk członków zespołu i nie zawsze interesujących historii ich życia.

Nie jest więc łatwe przebrnąć przez biografię Ellingtona. Myślę jednak, że warto. Chociażby ze względu na kapitalny rys sylwetki muzyka, masę informacji i rozdziały, w których autor dokonuje wnikliwej analizy najbardziej rozpoznawalnych utworów Duke’a.