Jakże efektowne doczłapał do sceny Sonny Rollins! 81 letni saksofonista, kulawy i zgarbiony, złamany jakby wpół, wparował na deski z takim impetem, że wywołał popłoch wśród zgromadzonych pod sceną fotografów. Rozpoczął, bez żadnych ceregieli, surowym i energicznym „Patanjali”. Jak pięknie to zażerało! Bebop w najczystszej postaci. Sonny obracał się we wszystkie strony, wiercił i wyginał. A wyglądał przy tym szałowo – ze swoją jaskrawo czerwoną koszulą, siwą grzywą i brodą.

Bach. I już skończył się pierwszy numer. Owacjom nie było końca. Te jednak nie wybrzmiały jeszcze, a już zaczęło się „Serenade”. Utwór nieco spokojniejszy, mniej drapieżny od otwierającego, ale zespół i tak przydzwonił, że aż miło. Świetnie układała się tu współpraca z gitarzystą Peterem Bernsteinem, który na zasadzie call and response przygrywał gwieździe wieczoru. Szkoda, że tak krótko, bo wychodziło mu to doskonale.

Po kilkunastu minutach intensywnego odlotu przyszedł czas na chwilę odpoczynku. Gdy Rollins zapowiedział jeden ze swoich najbardziej rozpoznawalnych utworów „My one and only love” publika zawyła z zachwytu. Gdy tylko skończył się charakterystyczny temat, już rozpoczęły się improwizacje muzyków towarzyszących Sonny’emu. A ekipa to niezwykła! Na kontrabasie Bob Cranshaw przycinał zgrabne sola, choć to on wypadł najsłabiej z całej rollinsonowej trupy tego wieczoru. Bardzo w cieniu, dosyć niemrawy. Świetnie za to radził sobie duet perkusistów Jerome’a Jenningsa i Sammy’ego Figueroa. Żywiołowo i z polotem, ciekawie ze sobą współpracowali.

Maszyna ruszyła dalej. Teraz już bardziej swingująco i melodyjnie. Co bardziej obeznani fani nucili sobie melodie, które prowadził Sonny.

Nagle, po zakończeniu, któregoś z utworów Rollins podchodzi do mikrofonu i zapowiada ostatni kawałek. Wielu patrzy z niedowierzaniem. Czy to możliwe? Grał przecież tylko godzinę! Ale to prawda – „Don’t stop the carnival” ze swoją powtarzaną w kółko frazą to rzeczywisty koniec koncertu. Sonny i zespół schodzą ze sceny. Mimo aplauzu publiczności, wychodzą tylko na podziękowania.

Niedosyt! Chciałoby się więcej. Zapewne jednak stan zdrowia Rollinsa nie mógł pozwolić na zbyt długie przeciąganie show. Było krótko, za to treściwie. Rozczarowanych chyba nie było. Może tylko ci, którzy liczyli, że usłyszą „St. Thomas”. Reszta była zachwycona.

fot. Jakub Sokołowski