Jak zapewne wszyscy wiedzą, w tym miesiącu mija dwadzieścia lat od śmierci najbardziej wpływowego jazzmana drugiej połowy XX wieku – Milesa Davisa. O samej rocznicy będziemy jeszcze z pewnością pisali, tymczasem proponuję zapoznać się z recenzją autobiografii Milesa, pisanej przy współpracy z Quincym Troupem.

Książka wciąga dokumentnie. Pisana jest niezwykłym językiem, nie stroniącym od wulgaryzmów, a przy tym wielce energicznym, mocnym i wartkim. Nie wątpię, że wynikało to z faktu stymulowania się  jakimiś substancjami. Słowem – trudno się czytelnikowi oderwać.

Autobiografię Milesa można czytać jak historię jazzu drugiej połowy XX wieku. Cała jest najeżona nazwiskami nie tylko wybitnych jazzmanów, ale wszystkich postaci, które miały wpływ na kształt sceny jazzowej, a więc krytyków, menadżerów, producentów. Co ciekawe, przy każdym nazwisku jest przypis wyjaśniający kto zacz, można więc autentycznie traktować „Milesa” jako podręcznik do historii jazzu.

Początek opowieści to oczywiście narodziny bebopu i era Charliego Parkera, którą udało się Milesowi współtworzyć. Dalsze zwroty w muzyce odbywały się w dużej mierze za sprawą Davisa – narodziny cool jazzu, hard bopu, fusion. Jedynym ruchem powojennym jazzu, w którym Miles nie brał udziału był free jazz, za którym zresztą Miles szczególnie nie przepadał. Wciąż powtarzał, że wolał gdy Coltrane grał u niego w klasycznych składach z płyt takich jak „Milestones” czy „Kind of Blue”.

Ciągle też, co jest już pewnego rodzaju trywializmem, patrzył do przodu. Po nagraniu nie lubił słuchać swoich płyt. Nie ustawał w szukaniu nowych rozwiązań, młodych jazzmanów, z którymi można zagrać coś świeżego. Potrafił wynajdować i gromadzić wokół siebie utalentowanych muzyków, którzy później tworzyli własne legendarne grupy. W rezultacie w zasadzie cała śmietanka dzisiejszego jazzu to wychowankowie Davisa.

Nie mam zamiaru przy okazji tej recenzji dokonywać oceny moralnej życia i czynów Milesa. Był z pewnością osobą, która zawsze wiedziała czego chce i potrafiła niezwykle uparcie dążyć do celu.  Nie zwykł chadzać też na kompromisy – gdy pojawiał się konflikt, nie zatrzymywał się przed użyciem wariantu siłowego. Wiele miejsca w książce poświęca Miles swojemu życiu osobistemu. Jak wiadomo, nie należało ono do stabilnych. Awantury, rozwody czy nawet bójki w jego domu, były na porządku dziennym.

Nie stronił od narkotyków, zwłaszcza z początku lat 50. kiedy wpadł w heroinowy nałóg. Od tamtego czasu, mimo że rzucił heroinę, stał się nieufny i zamknięty w sobie. Ciągle jednak stawiał na swoim i trzeba powiedzieć, że swego dopiął. Osiągnął bodajże jako pierwszy czarny muzyk aż tak wielki sukces finansowy, stał się postacią rozpoznawalną na całym świecie i przede wszystkim to co, jak podkreśla sam autor, było najważniejsze – wypracował swój własny styl.

Autobiografię Milesa Davisa oprócz walorów historycznych oraz faktu, że po prostu doskonale się ją czyta, można polecić z jeszcze jednego prostego powodu – fascynujące jest obserwować krok po kroku jak rodzi się wielka legenda trąbki i jazzu.