Kto nie słyszał jeszcze najnowszej płyty Flecktones powinien pójść jak najszybciej do sklepu i choćby miał nawet się zadłużyć, okraść własną babkę, ogłuszyć sprzedawcę ciosem w podbródek, zostanie mu to wybaczone. Trzeba bowiem zawiesić porządek moralny, gdy mamy do czynienia z wielką sztuką!
Specjalnie na potrzeby tej recenzji zajrzałem do Słownika Języka Polskiego, dokładnie pod literkę „p”, a jeszcze dokładniej na słówko „polot”. „Łatwość, lekkość w sposobie rozumowania, myślenia, wyrażania się” – tak to jest idealny opis nowej płyty Flecktones!
Jeśli są tacy, którzy nie wiedzą co to Flecktones, to już spieszę z wyjaśnieniem. To rocknrollowy jazz grany na banjo i harmonijce ustnej. To rozrywkowa petarda, która zmiata wszystko na swojej drodze.
To ważna płyta w karierze zespołu. Po raz pierwszy od 1992 występuje w swoim oryginalnym składzie. Oprócz charyzmatycznego lidera, mistrza gry na banjo Bela Flecka, mamy tu jednego z najbardziej uznanych jazzowych basistów Victora Wootena, Future Mana (brat basisty), który poza tym, że fenomenalnie gra na perkusji i przebiera się w dziwne kostiumy, jest konstruktorem i wynalazcą instrumentów. Najważniejsze jednak – jest ten, którego brakowało najbardziej. Howard Levy – multiinstrumentalista, wirtuoz harmonijki ustnej, który wziął lata temu rozbrat z zespołem by zdobywać indywidualne laury.
Nie wiem jaki jest współczesny jazz, zapewne to muzyka bardziej poważna niż rozrywkowa. Bela Fleck z kolegami udowadnia na „Rocket Science”, że nie musi taka wcale być. Można grać w jazzie czad, nie rezygnując wcale z niebanalnych improwizacji i wrażeń intelektualnych. Wyśmienite.