Bill Laurance oraz Michael League rok temu zadebiutowali jako duet w wytwórni ACT zdobywając uznanie jazzowej publiczności dzięki albumowi „Where you Wish you Were”. Po drodze ogarnęli sobie jeszcze poboczne projekty, ale wracają z kolejną wspólną płytą „Keeping company”. Tak jak ta pierwsza była zjawiskowo zaskakująca i powodowała dreszcze u niejednych odbiorców, tak najnowsza z pewnością powtórzy ten stan, jeśli nie wzmocni. Nagrali jedenaście kompozycji, w których słychać jak płynnie i energetycznie wymieniają się miłością do muzyki. Chociaż tworzą doskonale scalony duet, który emanuje rozwiązaniami to tym razem mam wrażenie, że Bill przejął większą inicjatywę jeśli chodzi o majstrowanie przy liderowaniu. Nie można jednak orzec iż jest on tutaj pierwszym planem, gdyż Michael doskonale mu w tym wtóruje dając przestrzeń na tę realizację. Wynika to bardziej z charakterystyki instrumentów, wsród których akustyczne piano przewyższa swoją energią strunowych współtowarzyszy. Ciekawym jest jednak, że gdy zacząłem słuchać tego albumu to uwolniłem się od ich wcześniejszych rozrywkowych dokonań, a zespoliłem już tych dwóch panów w jazzowej scenerii.


Jest tutaj o czym opowiadać. Każda kompozycja ma w sobie płynną energię przelewającą się z utworu na utwór. Tworzą tym samym pewnego rodzaju spektakl, który niby w duecie, a jednak tak pasujący charakterologicznie, że wrażenie się ma jakby sklejeni jedna nicią. Tak choćby „Stonemaker”, gdzie jasny oud kontrowany przez mroczne klawisze wydobywa z niego jeszcze więcej głębi. Fajnym jest że League pokusił się o wokalne wstawki na tym albumie. Z początku nie wiedziałem, czy to jakieś dogrywki uzupełniające ich instrumentale, ale szybko doszedłem do wniosku, że wszystko co nagrane jest siłą chwili emocji. O tym, że Ci muzyczni partnerzy widzą w muzyce nie tylko uczucia, ale i doskonałą zabawę świadczy zarówno „Africa”, „Clay” jak i „Where you wanna go”, które niejednego słuchacza zaskoczą jak bardzo przy tym można poderwać ciało w rytm tych utworów. Zwłaszcza ostatni, który ma tak pięknie „brudny”, bluesowy bas, że nie sposób nie puścić tych trzech pozycji jeszcze raz. Wytwórnia ACT ma niesamowite szczęście, że to właśnie oni zostali mecenasem tego duetu. Poza zabawą jak już wspomniałem liczą się tutaj emocje. A tych jest tyle, że można by nimi wypełniać oceany. Począwszy od wspomnianych energetyków, poprzez lekkie i kojące „Yours”, „Escher”, „How dies it feel” oraz „Trail”, a kończąc na dramatyzujących „You” i „Iki Kuklik”.

Panowie opierają się na prostych schematach i lekkich motywach bez zbędnych cieni i zawiłości. Sprawia to że album jest bardzo przyjemny w odbiorze i bardzo przystępny dla wszystkich. Nie tylko jazzowych. Słychać że jest to spotkanie dwóch przyjaciół którzy opowiadają i wspominają historie, które z pewnością będą cieszyć innych. Akustyczny charakter tego wydawnictwa jest przepięknie przestrzenny sprawiając, że osobiście zanurzywszy się w nim nie sposób było od niego odejść przez kilka dobrych dni. Oszałamiające.  

Ocena płyty: