Ella Fitzgerald była, jest i pozostanie postacią niezaprzeczalnie unikatową jeśli chodzi o talent, kunszt i charyzmę wokalnego jazzu. To jest fakt. Jest natomiast gro artystek, które śmiało można umiejscowić w cieniu Elli bo słychać, że są one nie tyle dziedziczkami, co świadomymi powierniczkami jej jasności. Jest jeszcze jedna wokalistka, która jak dla mnie może stanąć bliżej Elli, bo nie tylko dorównuje jej swoim głosem, ale ma odrębnie pielęgnowaną charyzmę. Patti Austin. W 2002 roku wzięła dwanaście songów Fitzgerald nagrywając album „For Ella”, z którym to koncertuje aż do dziś, taki jest doskonały. Śledząc karierę Patti można zauważyć, że jazz jej się po prostu należał, co udowadniała nie raz brawurowymi wokalizami na swoich koncertach. Trzeba zaznaczyć, że własny repertuar nie od razu był jazzowy, więc chwilę zajęło jej budowanie własnej reputacji w tymże miejscu. Album „For Ella” był przełomowy i pewnie stąd tak wielki sentyment oraz szacunek, że postanowiła nagrać rozdział drugi. Tak oto 21 kwietnia ukazał się „For Ella 2” z porcją kolejnych dziesięciu piosenek wziętych z repertuaru The First Lady Of Song


Czepiając się szczegółów to jest to trzeci taki album Patti Austin, bo w 2017 roku wzięła udział co prawda w albumie live, ale oddającym hołd Elli oraz Louisowi Armstrongowi. „Ella and Louis” nagrane zostało wraz z Jamesem Morrisonem na trąbce i z udziałem The Melbourne Symphony Orchestra. Tegoroczny album jest jednak w pełni studyjny, a za strefę muzyczno-aranżacyjną odpowiada amerykańska, osiemnasto osobowa formacja Gordon Goodwin’s Big Phat Band. Wspólnie nagrali album, który jest jednym z najjaśniejszych, przypominających dawne, oldschoolowe granie i śpiewanie. Jest tu swing, jest tu bebop, jest klasyczny orleański jazz, a nawet potężny gospel. Zaczynając od „Mack the knife” z szeroko harmonizującymi dęciakami i lekko szpanerską perkusją, poprzez latino wersję „Lullaby of Birland”, która z kołysanki nie ma praktycznie nic, aż do roztańczonego, wręcz musicalowego „T’aint wiat ya do” i przesiąkniętego energią „Get Happy”. Słuchając „For Ella 2” nie ma sposobu się od niego oderwać. Tak jak szerokie, fantastyczne aranżacje przykuwają uwagę i wprowadzają w stan tanecznego drgania, tak wokal Patti Austin wychodzi ciągle na prowadzenie i mnie osobiście magnetyzuje, fascynuje i nad wszystko urzeka. Jej debiutanckie „End of the rainbow” z 1976 roku jest nieprzerwanie jednym z moich ulubionych albumów życia pomimo, że urodziłem się długo po jego wydaniu. Niesamowitym jest, że nagrywając tegoroczną płytę, po 47 latach ma ona ciągle ten błysk w śpiewaniu. Co więcej, mam wrażenie, że jest tak młoda wokalnie jak nikt inny biorąc pod uwagę doświadczenie i dotychczasowe kariery. 

Czasem zastanawiam się jakby to było urodzić się 100 lat temu i przeżywać jazz wokalny, który tam się tworzył. Czasami nawet żałuję, że tamte czasy nie są moje, choć czuję jakbym właśnie tam pasował najbardziej. Wtedy z ratunkiem przychodzą albumy takie jak ten i artystki takie jak Patti Austin, która nie tylko uratuje przed nadmierną filozofią, ale pozwoli współcześnie przeżywać muzyczną przeszłość. Robi to przy tym z taką naturalnością i lekkością, że nie ma się wrażenia kurzu, ani zbytniej nowości. Austin jest stworzona do śpiewania, a ponieważ robi to tak fenomenalnie, to jako jedyna ma ten przywilej jednać się z materiałem Fitzgerald. Niestety przez pandemię dwa razy odwołała swój przyjazd z koncertem do Polski, ale teraz uważam i wręcz czuję się w przekonaniu, że powinna do nas wrócić i zaspokoić fanów Elli, których czasy oddaliły od możliwości posłuchania jej na żywo.

Ocena płyty: