Ostatnio świat zachwyca się Samarą Joy, która narobiła hałasu zdobywając Grammy Awards w kategoriach Best Jazz Vocal Album oraz jakże niespodziewaną Best New Artist. Wszystko jakże zasłużone, ale ja chciałbym wrócić do kilku lat wcześniej, kiedy to pojawiła się nie mniej spektakularna wokalistka. Ba, Artystka. Jest mianowicie jak dla mnie trochę dalej niż Samara, a to dlatego, że wykonuje już własny repertuar (do czego Samara Joy na pewno też dojdzie). W 2019 roku wydała debiutancki, fantastyczny album coverowy „Blue Heaven”, w 2021 roku wspólnie z Vanishą Gould nagrała „In her words”, a w lutym tego roku premierę miał najnowszy, „Lonely House”. 


Lucy pochodzi z Armenii gdzie nie żyło się zbyt komfortowo, dlatego w 2002 roku jej rodzice postanowili przenieść się do Stanów Zjednoczonych. Tak oto młoda melomanka słuchająca wcześniej jazzowych płyt z kolekcji ojca (a nie było to proste, gdyż w rodzimym kraju częściej nie było prądu niż był) zdobyła możliwość spełniania marzeń o wokalistyce. Uzyskawszy potrzebne stypendia, muzyczne kolaboracje i doświadczenia jest dzisiaj wysoko postawioną artystką w jazzowym świecie Nowego Yorku. Wspólnie z Michaelem Kananem prezentuje bardzo intymny i niezwykle minimalistyczny projekt, który powstał w czasie pandemii i światowego lockdownu. Tytuł albumu należy brać dosłownie, gdyż jest to opowieść, refleksja o samotności i wszystkich z nią związanymi przymiotami. Jest zatem o tęsknocie, jest o samoakceptacji, o społecznych relacjach, ale jest także o chrapaniu sąsiadów zza ściany. 

Myślę, że „Lonely house” będzie odbierane w dwojaki sposób. Dla jednych będzie za mało, za krótko, zbyt czarno-biało. Nie ma tutaj zaskakujących fajerwerków. Nie ma zjawiskowych aranżacji i wirtuozerii. Nie ma także niecodziennych wokalnych improwizacji. Jest za to to, co osobiście lubię i cenię najbardziej za każdym razem, gdy spotykam płytę jak ta. Szczerość emocji. Intymność Lucy sprawia, że czuje się ten album tak, jakby artystka śpiewała na wyciągnięcie wzroku. Podoba mi się, że słucha się jej z pożądanym zaangażowaniem, a akompaniament fortepianu nie rozprasza prowadząc spokojną ścieżką. Jazz, który aktywują zbliżony jest zarówno do songbooków Elli Fitzgerald jak i krzyżuje się z dość melodyjnymi, popowymi schematami jakie z pewnością chętnie przygarnęła by sama Adele. Dorzućmy do tego fakt, że nie jest to dopieszczony studyjnie materiał, a chwila mająca swoje „tu i teraz”. Osobisty charakter nagrań nie ma luksusowego, idealnie skrojonego garnituru jaki często tworzy się w miksie. Użyto tutaj zaledwie kosmetycznych rozwiązań co naprawdę powoduje, że ma się wrażenie jakby Lucy i Michael siedzieli razem z nami w jednym pomieszczeniu. Niebywałe! 

Lucy Yeghiazaryan należy do czołówki jazzowych wokalistek i nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Trochę szkoda, że promocyjna machina pomija jej wielkość w tym małym i szybkim świecie. Jakby z zadziorem zrobiła właśnie na przekór wydając taki „slow motion”, który najlepiej oddaje klimat „Lonely House”. Nic tu nie jest spieszne i przesadnie realne. To po prostu piosenki, wokal i fortepian. Takie proste, a tak fantastycznie przenikliwe. Najlepiej zrobić sobie z tym albumem moment i zarezerwować czas tylko dla niego. Bo choć teksty są równie proste i przyjemne co melodie, to pod ich wierzchnią warstwą kryją się uczucia pracujące niczym mechanizm starego zegara. Wszystko do siebie pasuje i wprawione w ruch sprawia, że czas płynie. Powoli. 

Ocena płyty: