Wszyscy lubią bajki. Niektórzy te grzeczne, inni te mroczne, a jeszcze inni te pomiędzy. Właśnie to „pomiędzy” scala klimat jaki na swoim najnowszym albumie „Elephant love song” tworzy szwajcarska formacja Luumu. Przyznam, że po pierwszym przesłuchaniu nie byłem pewny czy bardziej intryguje mnie muzycznie bajkowy zadzior, dziewczęcy wokal, czy dość proste, acz odważne teksty. Polecam zatem brać wszystkiego po trochu i czerpać pełnię barw jakie się tutaj mieszają. Jest to na pewno jedna z tych płyt, które powodują efekt zaskoczenia. Dużo elementów zabranych jest wprost z jazzu, jak choćby sam kształt formacji, którego trzonem jest fortepian (Alina Luumu), kontrabas (Simon Iten) i perkusja (Andy Schelker). Bajkowej aury dodaje sekcja smyczkowa oraz dęta. Niekiedy tajemniczo, a nieraz generując wręcz organiczną energię. Chociaż trzeba zaznaczyć, że wokalnie nie jest to album wybitny i przypomina bardziej folkowo-klasyczne wariacje, to jako całość słucha się go jednym tchem.
Motywem przewodnim jest liryzm klawisza prowadzący za sobą ścieżki wokalne. Alina opowiada swoim cienkim i delikatnym głosem przywodząc niekiedy elficko-celtyckie pejzaże. Wzbogacone o flet poprzeczny „All that’s left”, które otwiera ten drugi w dorobku formacji album to przedsmak tego co przed nami. Zaraz za nim znajduje się „Castle” będące drugim biegunem aranżacyjnym. Bogate w soczysty bas (!), dosyć ostrą perkusję, szerokie chórki i charyzmatyczne dęciaki, ale największą rewolucję robi tu klawisz przypominając mi nieco psychodeliczną Fionę Apple. Doskonałe budowanie napięcia. W „Tell you a story” dołącza sekcja smyczkowa, która wspólnie z chórkami dopełnia opowieści. Czasami Luumu jest dla mnie zbliżone do muzycznych nastrojów jakie prezentowała Beverley Craven, a czasami nawet do Sijlje Nergaard. Zresztą często na „Elephant love song” wychwycić można skandynawskie przyprawy, a ciekawości dopełnia „Verdens sange” zaśpiewane po duńsku. Luumu zadbało, aby nie opierać się jedynie na liryzmie czego dowodem jest „Persistent” będące kumulacją delikatności, niepokoju oraz pełni wokalnych możliwości liderki. „A hope of fool” niczym hymn jest bardzo trafnym zwieńczeniem zarówno pod względem produkcyjnym, melodyjnym jak i merytorycznym. Po nim następuje mała chwila zawieszenia i nie trzeba się obawiać odrobiny nostalgii połączonej z refleksją, które z pewnością nastąpią.
Po tym łagodnym zakończeniu łatwo przejść do początku i przebyć tę podróż ponownie. Najfajniejsze jest to, że za każdym razem można rozwijać wyobraźnię coraz bardziej, albo i mniej jak ktoś woli i zinterpretować sobie wszystko w innych barwach. Bardzo podoba mi się także to, że ten album jest bardzo uczciwy. Nie jest przesadzony w realizacji studyjnej co by nie było zbyt idealnie i nieskazitelnie. Wszak w muzyce mającej charakter, cel i szczerość nie chodzi o to, aby było perfekcyjnie i bezwględnie. Są zatem delikatne niedoskonałości, które dodają tym piosenkom piękna i naturalności. To jest ogromna zaleta tego albumu i właśnie to sprawiło, że im więcej go słucham tym bardziej się w nim zakochuję. Muzyka, opowieści i wyobraźnia to zestaw, z którego stworzone jest „Elephant love song”.