Sięgając po album Krzysztof Lenczowski Trio starałem się niczego nie oczekiwać jak i nie zakładać co może mnie tu spotkać. Wszak Mateusz Smoczyński poszedł w głęboki jazz, Michał Zaborski poza swoim autorskim quartetem wsparł swoją żonę, Małgorzatę Markiewicz na jej zachwycającym debiutanckim albumie, a Dawid Lubowicz solowe projekty aktywował także parę lat temu. Czas więc na kolejny projekt wiolonczelisty Atom String Quartet, który to zaskoczył w 2015 roku pierwszym solowym „Internal Melody„, a w 2018 wydał „Rzeczy osobiste„.


Lost Journey” jest dzielone, jak i mnożone przez trzy. Składowymi są wiolonczela oraz gitara lidera, klawisze Kajetana Galasa i perkusja Bartosza Staromiejskiego. Trzech prawdziwych mężczyzn, którzy stworzyli równie męski album. Zaczyna się ciężkim, progresywnym „Zimorodkiem”. Czuć, że w Krzyśku siedzi mroczna strona muzycznego charakteru. Wszak wszystkie kompozycje są jego autorstwa i odzwierciedlają jego osobowość. Szczerze przyznam, że po tym utworze bałem się, że będzie mi ciężko przebrnąć przez album jeśli cały materiał będzie taki ciężki i mroczny. Ale nie jest. „Fuzja smaków” odkrywa już więcej światła i kolejnych barw. Połamane metrum oraz doskonała praca i spasowanie instrumentów zachęca coraz bardziej.

Jakże ciekawiej się robi kiedy „Tango niekoniecznie nietaneczne” totalnie zmienia klimat. Uwielbiam brzmienie Hammonda, zresztą kto nie lubi ten gapa. W połączeniu z wiolonczelą prawidłowo przybiera rumieńców. Oczywiście nie jest to słodkie tango, a zadziorne i wizjonerskie podejście to tej formy. Znów wkrada się pikanteria, ale teraz już jestem na to gotowy i aż głodny. Teraz wiem także, że jestem kupiony w całości. „Bonsai Tree” to klasyk smooth jazzowy. Klarowny, poukładany i bardzo pozytywny. Pokazuje on jak bardzo zróżnicowany jest to materiał, jednocześnie nie przesadzając z kontrastem, gdyż wszystko skleja się w jedność. „Azja Zachodnia” to zaskakująca wędrówka. Dzieje się w niej tyle, że mogłaby być zilustrowana niejedną legendą orientu. Tu właśnie trzeba powiedzieć, że nie jest to album tylko dźwięków i form, a księga opowieści. I ja to bardzo szanuję i cenię. Bardzo lubię, gdy muzyka jest nie tylko dekoracją, ale i informacją.


Nie wiedziałem, że Lenczowski jest także znakomitym gitarzystą, co demonstruje w utworze „Lost Journey”. W dodatku gra na gitarze klasycznej, co jeszcze bardziej wzbudza moje uznanie, a kompozycja przyozdobiona Hammondem to dla mnie znowu rarytasik. Równie bardzo przyklejam się do „Dawnej nieznajomej”, która także czaruje gitarową melodią tym razem na kształt bossa novy. Tak naprawdę to nie spodziewałem się, że aż tak mnie pochłonie ten album. Tyle się tu dzieje, jest taki absorbujący, by za chwilę dać odetchnąć i znów podnieść do lotu. Nie jest to jazz pełen abstrakcji i krzywych harmonii. Jest dużo melodii i przyjemności, ale przełamanych ostrymi zwrotami i zaskoczeniami. Tak jak w „Ciemnej materii”, która znów zadowoli niejednego fana rockowego zacięcia. Swoją drogą ja, wykarmiony na czarnej muzyce i jazzie nie przypuszczałabym, że aż tak mnie to wkręci. Pewnie duża w tym zasługa kompozycji takich jak „Let’s stay home”, które wygładzają i koją te ostre krawędzie, a gra na wiolonczeli bez smyczka okazuje się równie zjawiskowa i wciągająca. 

Solowe projekty muzyków znanych formacji zawsze mają ten problem, że są porównywane i przyklejane do wspólnych dorobków. Trudno się temu dziwić, bo w końcu jest to jakiś punkt odniesienia. W przypadku Krzysztofa Lenczowskiego działa to na plus. Jego solowy album jest w paru elementach zbliżony do Atomów, ale to przecież naturalne, skoro udziela się tam jako twórca i aranżer. Jego własny album to projekt autentycznie autorski i przemyślany, wychodzący poza ramy Atomowe. Jazz, world music oraz lekka bossa nova nasączone rockowym aromatem to całkiem sprytna mieszanka. Prawdziwie wciągające, zaskakujące, absolutnie nie do znudzenia, a co najważniejsze, to wcale nie jest trudne w odbiorze. Artyzm w Lenczowskim wydaniu. 

Ocena płyty: