Dzisiejsza ewolucja muzyczna przyzwyczaiła nas do gładkich, wymuskanych produkcji i dopieszczonych nagrań wokalnych. Oczywiście przyszło to wraz z rozwinięciem technologicznym i nie było przed tym ucieczki. Tak oto przestała obowiązywać stara szkoła, która weryfikowała kto może istnieć w świecie muzyki, a kto nie. Dziś nie trzeba już być wyjątkowo zdolnym i charyzmatycznym, aby odnieść sukces. No dobrze, a co jeśli w dzisiejszych czasach ktoś nagra album z przesadną szczerością? Czy będzie to oznaka słabości, bezczelności czy jednak coś ultra zjawiskowego? Wydaję mi się, że słuchacze podzielą się na te trzy obozy.
Mowa o najnowszym krążku Valerie June „The Moon And Stars: Prescriptions For Dreamers”. Jest to album dla odważnych i szukających nowych wrażeń. Utwory znajdujące się na tym albumie są czymś więcej niż tylko piosenkami. Są to twory zarówno muzyczne, liryczne jak i będące performancem. Od pierwszego „Stay” narzuca się pytanie jaki to gatunek muzyczny. Valerie ma dziewczęcą barwę, manierę zaśpiewki country, ale słychać w niej także solidną duszę bluesa, gospel jak i etnicznych korzeni. Jeszcze bardziej przy odsłuchu narzuca się „niedopieszczenie” realizatorskie. Artystka nie przykłada uwagi do precyzyjnej intonacji, pozwalając sobie na swobodne i ekspresyjne lawirowanie po dźwiękach. Chciałoby się powiedzieć, że czasami zdecydowanie w nie nie trafia, ale tak naprawdę to nie ma w przyrodzie zera absolutnego, więc nic w tym strasznego. Nie ma idealnie zerowej temperatury, idealnego ciśnienia, ani perfekcyjnie zaintonowanych dźwięków (oczywiście użytych w kombinacji). To jest właśnie ta uczciwość i prawda o artyście.
W latach 80 zaczęto „stroić” nagrania wokalne, a wcześniej, w latach 50/60/70 artystami byli tylko Ci, którzy naprawdę potrafili śpiewać. Często tuszowano niedoskonałości (te naturalne) dublując nagrywany wokal, co także wykorzystano na nowym albumie June. Osobiście uważam, że jest to piękne i zjawiskowe. Dla mnie „The Moon And Stars: Prescriptions For Dreamers” jest mętną perłą wśród wypolerowanych naszyjników. I tu pojawia się pytanie jak bardzo słuchacz lubi doskonałość, a na ile ceni sobie naturalność. Ta Amerykanka pochodząca a Tennessee nie bawi się w spektakularne produkcje. Pod względem instrumentalnym i aranżacyjnym nie ma fajerwerków. Są żywe, akustyczne instrumenty, a subtelna elektronika pojawia się raptem w dwóch-trzech utworach. Usłyszeć można wypełniające tło lekkie smyczki, ale są także melodyjne popowe rozwiązania. Nie to jest jednak najważniejsze, bo wokal i przekaz tekstowy są tutaj pewniakami.
Już samo wspomniane „Stay” sieje zainteresowanie, po czym „You and I” spuszcza nieco ciśnienia swoim folkowo-rozrywkowym charakterem. Równie radiowe i wręcz mainstreamowe jest „Smile”. Czasami przeszkadza mi, że analogowe nagrywanie nie ma tak soczystych podbić basu i jednocześnie ma za bardzo szeroki wokal, który zdublowany zdaje się być zbyt intensywny. Wszystko to jednak buduje napięcie jak i kolor całego materiału. Jest bardzo dużo gitary, która miesza się elementami amerykańskiego folkloru. Ten blues i country słychać najmocniej w „Call me a fool” z udziałem Queen of Memphis Soul czyli Carli Thomas. Dużym plusem jest melodyjność i powtarzalność, aczkolwiek większość utworów jest dość tajemnicza i wręcz majestatyczna. Zarówno „Colors”, „Stadust scattering”, „Falling” i „Within you” przekonują mnie, że Valerie jest fuzją Björk, Erykah Badu, Jill Scott i Dolly Parton w amerykańskim folku. Nie od dziś zresztą wiadomo, że June jest zarówno wokalistką, producentką jak i multiinstrumentalistką. W dodatku wszystkie utwory są jej autorstwa.
To jej trzeci album w oficjalnej dyskografii. Jak dla mnie jest on najbardziej niepokorny i niestabilny pod względem wydawniczym w stosunku do pozostałych. Myślę, że jest też najbardziej osobisty i autentyczny. Kto zna dorobek Valerie ten wie, że poprzednie albumy także były bardzo akustyczne i intrygujące pod względem wokalnym. Obecny dorzuca więcej magii, tajemnicy i ciężkości. Tak jak poprzednie dwa były dziwne, ale „uległe”, tak ten jest niczym góra lodowa na oceanie, po której nie wiadomo czego spodziewać się pod powierzchnią. Mnie to bardzo wciąga i podsyca moją fascynację, chociaż czasami muszę sobie zrobić chwilę przerwy na przemyślenia. Tak więc kto odważny i wrażliwy ten ma szanse zestroić się z tym nienastrojonym materiałem. A kto woli porządek, synchronizację i jest przyzwyczajony do współczesnych technik studyjnych, ten może mieć problem z dysonansem. Tak czy inaczej polecam posłuchać, aby poćwiczyć i przetestować swój gust muzycy.