„Memories of Love” jest czwartym albumem urodzonego w Ghanie Mylesa Sanko. Wydawnictwo to nie jest ani lepsze, ani gorsze od poprzednich z dyskografii artysty. Płynie praktycznie takim samym nurtem tej samej rzeki w tej samej łodzi. Czy to źle? Biorąc pod uwagę wszystkie walory podczas odsłuchu to ani trochę. Jest to jedna z najprzyjemniejszych męskich płyt jakie ostatnio słuchałem. I chociaż cały album to jedna i nieprzerwana miłość miłości miłością zalana, to jest to zrobione ze smakiem, wyczuciem i rozwagą.
Poprzedni „Just being me” pochodzi z 2016 roku i utrzymał wysoką pozycję Brytyjczyka, jaką rozpoczął jego drugi album, „Forever dreaming” z roku 2015. Wtedy to zauważono na międzynarodową skalę jego talent w pisaniu, tworzeniu i oczywiście śpiewaniu, bo to barwa wokalu jest tutaj połową sukcesu. Ciepły baryton, którym operuje śmiało zrobiłby karierę w rozrywkowym popie a nawet soft rocku, ale na szczęście artysta wybrał szczerość z przekonaniami, a nie biznesem. Jego produkcje mieszają ze sobą gospel, soul, jazz i blues. Taki też jest „Memories of Love”, który premierę miał w w połowie marca.
Utwory na nim zawarte są do siebie bardzo podobne zarówno twórczo jak i aranżacyjnie, ale nie powoduje to nudy. Słucha się ich jako całość i tak też sprawdzają się najbardziej. Od pierwszego „Where we stand” dostajemy dawkę solidnego soulu z dużym wkładem gospel. Przewija się on przez wszystkie pozycje dzięki chórkom, które niczym mikro chór wypełniają tło przedzierając się swoją charyzmą. Bardzo mnie to kręci i sprawia, że za którymś już razem czekam właśnie na te wlepki dodatkowych wokali. Sanko jest współtwórcą wszystkich piosenek, w dwóch jako autor jedyny i wystarczający: „Wherever you are” oraz „Blackbird sing”. Ten drugi szybko upatrzyłem sobie jako ulubiony, ale im dłużej słucham tego albumu, tym częściej zmieniają się moje faworyty. Niezwykle trafne jest użycie powtarzalnych, krótkich refrenów, które naprawdę wchodzą do głowy i pozwalają po chwili nucić linię medyczną. Zachodzi to praktycznie w każdym numerze, co sprawia, że jest to album ekstremalnie radiowy. Cudownie jest użycie żywych instrumentów, które także nieszablonowo spełniają swoje role. Są piękne, jazzowe solówki na trąbce i klawiszach oraz lekkie i przyjemne na gitarze elektrycznej, saksofonie oraz flecie poprzecznym. Na szczególną uwagę zasługują z pewnością „Rainbow in your Cloud” – najbardziej popowe i pretendujące do pozycji hitu; „Broken” – za subtelność i poetycki tekst; „Strems of time” – za jazzową duszę nasączoną solo trąbki, dosadną ekspresją artysty oraz mantrycznym chórem, ale jest jeszcze „Freedom is you”, które jak dla mnie jest najlepiej i najbardziej rozbudowane wokalnie. Ten właśnie utwór przekonał mnie, że będzie to album ciągle taki, jaki to Sanko przyzwyczaił mnie, że jest. Dopracowany, przemyślany i dopasowany do moich potrzeb.
Bardzo ważne jest, że jest to materiał pełen pozytywnych wibracji. Nie zamula nostalgicznymi rozwiązaniami i ckliwymi balladami. Nawet, gdy stonowane „Blackbird sing” doprowadza do finiszu to nie ma się poczucia przesytu. Osobiście przyznam, że słucham tego albumu od kilku dni non stop i nie mogę przestać, bo ilekroć się kończy to postanawiam, że mam ochotę na jeszcze raz. A potem na kolejny. To także jest jeden z wyznaczników, który sprawia że ten album jest bardzo dobry. Tak więc jeśli macie ochotę na coś lekkiego, ale ambitnie wyprodukowanego to jest to trafiona propozycja. Myles Sanko to prawdziwy artysta z prawdziwym przesłaniem miłości, które z pewnością dotyczy każdego z Was.