Każdy z nas gdzieś pędzi. Czy to po spełnienie, czy aby dopełnić obowiązków, a może po miłość, która już prawie zaczęła się rozwijać. W tym wszystkim zazwyczaj jest brak czasu na odetchnięcie i przewietrzenie głowy. A każdy mądry człowiek powie, że kiedy głowa jest spokojna i zrelaksowana, to i wszystkie sprawy lepiej się realizują. Dlatego też polecam debiutancki album Kennego WashingtonaWhat’s the hurry”.


Kenny zalicza się do wokalistów drugiego planu. Śpiewa od czasu kiedy był małym chłopcem, w końcu mając rodziców prowadzących chór gospel nie mogło być inaczej. Śpiewanie to jedno, ale on równolegle dopieszczał w szkole muzycznej grę na saksofonie. Pewnie o nim nie słyszeliście, ale możliwe że mieliście z nim styczność, bo wspierał on bardziej znane nazwiska. Wymienić należy choćby braci Marsalis (z którymi grywał już w liceum), zaśpiewał na trzech albumach saksofonisty Michaela O’Niella, a z przeróżnymi jazzowymi bandami jak i broadwayowską produkcją „Fire at Keaton’s Bar & Grill” zjeździł świat od rodzimych Stanów Zjednoczonych po Japonię, Czechy i Australię. 

Jak dotąd nie zaistniał jako lider, chociaż jego zdolności przewyższają niejednego jazzowego wokalistę. Nadszedł zatem czas na solowy debiut, gdzie Kenny Washington jest na pierwszym miejscu i spija całą śmietankę oraz splendor. Czy album sprawi, że z drugiego planu przejdzie na pierwszy? Chyba nie, gdyż są to tylko i wyłącznie covery, które na dodatek były już śpiewane setki razy przez innych artystów. „Smile”, „Bewitched bothered and bewildered”, „I’ve got the world on the sring”, „Here’s to life”, to tylko niektóre z nich, a pewnie każdy z Was już je nuci w myślach. Cóż zatem odróżnia je od oryginałów, bodź innych bardziej znanych odtwórczych wersji? Otóż to, że Kenny jest nad wyraz doskonałym wokalistą. Te jakże ogromne piosenki brzmią tu niesłychanie lekko i świeżo.

Nierzadko przy akompaniamencie jednego instrumentu, tak jak w „Georgia Brown”, gdzie towarzyszy mu tylko kontrabasista Dan Feiszli, w „Bewitched bothered and bewkildered” pianista Josh Nelson, a w „S’wonderfull” i „Smile” znakomity gitarzysta Jeff Masanari. Każdy aranż na tym albumie jest wzbogacony interesującymi solówkami i harmoniami, ale to i tak wokal przykuwa największą uwagę. Washington śpiewa swobodnie i naturalnie. Z lekkich fraz przechodzi w ambitne wokalizy, a nie obce mu nawet pogwizdywanie i delikatny scatt. Co najważniejsze, jest to zrobione ze smakiem i ani przez chwile nie ma szpanowania jak i nadinterpretacji. 


Nie przypominam sobie kiedy ostatnio ktoś mnie zaskoczył taką naturalnością śpiewania jak Kenny Washington. Skromny, dojrzały Pan z Ameryki, który zjeździł prawie cały świat jazzując i wprawiając w dobry nastrój. I właśnie o ten dobry nastrój tutaj chodzi. Nie spieszcie się zbyt. Usiądźcie wygodnie, włączcie „What’s the hurry” i dajcie się porwać w świat Kennego. Śmiem twierdzić, że docenicie i nie raz będziecie sobie włączać ten album. Dla mnie jest to jeden z najlepszych w kategorii „cover jazz” ostatnich lat. Szukajcie na swoich platformach streamingowych. 

Ocena płyty: