Ledisi ma w swojej dyskografi album z mięsistym RnB („The Truth”), z radiowym soulem („Pieces of me”), jest też popowy rarytas („Turn me lose”) jak i akustyczny live pełen emocji („The Intimate Truth”). Emocje. Właśnie to słowo najlepiej mi pasuje kiedy myślę o tej artystce. Zachwyciła mnie swoimi wykonaniami na koncercie celebrującym 75 urodziny Quincy Jones’a jak i na koncercie poświęconym Elli Fitzgerald. Siła, alikwoty, modernistyczny scatt i pełna świadomość swoich możliwości to to, co najbardziej określa jej głos. Do tego niesłychana charyzma i odwaga by stawać w boskiej kolejce współczesnych Div. Bez wątpienia się do nich zalicza. 

Chociaż wydała teoretycznie ósmą płytę, to tak naprawdę jest ona szóstą jeśli liczymy od „prawdziwego” debiutu. To przecież w 2007 roku zaczął się jej muzyczny świat, uzyskując nominacje Grammy jako Best New Artist za album „Lost and found”. Nominacji z każdym albumem było więcej, a zamykają je 3 ostatnie za doskonały „Let love rule” z 2017 roku. „Wild card” wydany 28 sierpnia jest jak dla mnie nie tyle przełomem, co owocem wszystkiego co doprowadziło Ledisi do obecnej pozycji. Album ubarwiony akustycznym brzmieniem, gdzie pierwszy plan należy do żywych instrumentów, ale zlepia go zacna gęstość beatów i loopów, do których artystka tak nas przyzwyczaiła. Wokalnie jest on najbardziej dojrzały i przemyślany. Zdarzało się jej wcześniej eksperymentować, kombinować i obierać karkołomne linie melodyczne, co oczywiście było doskonałe. Pokazała na co ją stać, a teraz czas udowodnić, że nie tylko technika wokalna jest jej głównym atutem. 


Już pierwsze zapowiedzi tego albumu wprawiały w zachwyt, bo zarówno „Anything for you”, jak i „Where I am” ukazały klasę i doskonałą formę kompozycji. Obydwa zaprezentowały najlepsza stronę medalu jakim jest „Wild card”. Akustyczną i elektroniczną. Do tej pierwszej zaliczaja się bez wątpienia większość produkcji.  „Next time”, „Same love”, „Now or never” oraz jakże przebojowe „Stay one” i „WKND” to tylko niektóre z nich. Perełką jest natomiast „What kinda love is that” wprawiając mnie w oszołomienie swoim akcentowaniem, pulsacją i jazzowym zadziorem. Bez zbędnych negocjacji dla mnie to najlepszy utwór z tego krążka. Funkujący bas, harmonijne chórki i lekka perkusja. Stara szkoła soulu ubrana we współczesność. Trzeba dodać, że lekkość wszystkich aranżacji wynika z luzu, który zaowocował niezależnością. Wokalistka zdecydowała się bowiem na założenie własnej wytwórni dzięki czemu ma całkowicie wolną rękę do decydowania co i jak chce nagrać.


Jeśli wolicie Ledisi bardziej „czarną” produkcyjnie to też będziecie zadowoleni. Pamiętam jak zakochałem się w utworze „High” z poprzedniej płyty. Tu mamy odpowiednik we wspomnianym już „Where I am”. Szkoda, że nie doczekał się teledysku. Dla mnie jest on potencjalnym hitem każdej rozgłośni, gdzie chillout miesza się z bujającym, porządnym soulem. Jest też pozycja dla lubiących RnB znane z albumu „The Truth”. „In it to win” wie co to bounce, a delikatne sample trąbki nadają mu większej pikanterii. Koniecznie zwróćcie uwagę na wokalizy i chórki. Nie można oderwać się od wyobraźni wokalnej Ledisi, która bawi się dźwiękami i nie boi się ekspresji. Są to właśnie te elementy wprowadzają ten album na wyższy poziom. Zaskoczenia i niespodzianki pojawiające się niczym tatuaż spod ubrania w czasie tańca. Są nimi także goście, a wśród nich wyszczekana rapera Sa-Roc w singlowym „Wake up” oraz członek Snarky Puppy, Conry Henry wspomagający klawiszami we wspomnianym i uwielbionym przeze mnie „What kinda love is that”. 


Osobną kwestią jest cover „Without you”. Jeśli pomyśleliście o utworze Mariah Carey z 1993 roku, ale natychmiast odrzuciliście tę opcję to szybko do niej powróćcie. Kiedy usłyszałem, że jest to właśnie „ta” piosenka, to poczułem lekki strach. Po co? Dlaczego? Serio? Ledisi naprawdę coveruje Mariah Carey i to właśnie tym utworem? Oczywiście kiedy odsłuchałem ten kawałek to od razu puściłem go sobie jeszcze raz, bo Ledisi zrobiła to po swojemu. Nie kopiuje, aczkolwiek zachowała formę i klimat pierwowzoru. Co do technicznych kwestii, to do niczego się nie mogę przyczepić. Zrobiła to zawodowo, subtelnie i tak jakbym tego oczekiwał. Pytanie tylko skąd pomysł na akurat ten cover? Czy to dobry pomysł, że on tu jest? Nie wiem. Zostawiam to Wam. 

Wszystko tu skłania mnie do przesłanki, że jest to jeden z najlepszych albumów Ledisi. Na pewno będę wracać do poprzednich, ale to ten właśnie ma w sobie największą dojrzałość i spójność. Odbieram go jako totalne ukierunkowanie i spełnienie ambicji tej charakterystycznej wokalistki. Porywa mnie aranżacjami, satysfakcjonuje tekstowo, urzeka produkcyjnie i najprościej mówiąc: ciekawi. Soul, RnB i old school nie mają sobie równych, kiedy Ledisi nagrywa takie cudowności. Idę się w nich skąpać zaczynając od „Stone”, bo to doskonała rozgrzewka.

Ocena płyty: