Zadebiutowała albumem „Mind adventures” w 1992 roku wzbijając się na brytyjskie listy przebojów utworem „Feel so high”, do którego nakręcono aż trzy różne teledyski. Każda następna płyta rozkręcała karuzelę jej sukcesu. W 1994 roku utworem „You gotta be” zdobyła ogólnoświatową sławę, a  hit „Life” z 1998 nucili wszyscy. Wielkie trasy koncertowe, znakomita czwarta płyta „Dream soldier” z 2002 roku i… nagły koniec kariery. Wrażliwa, naturalna i jakże osobliwa Des’ree zapowiedziała, że odchodzi z show biznesu bo to jednak nie jej bajka. Bała się o swoje zdrowie zarówno fizyczne jak i psychiczne, więc jak powiedziała tak zrobiła. Na jej miejsce weszła co prawda równie utalentowana India.Arie, ale tęsknota za wrażliwością Des’ree pozostała.


Minęło 16 lat od czasu jej ostatniej muzycznej aktywności. W międzyczasie Natalie Cole przypomniała „You gotta be” w swojej wersji, a Beyonce sięgnęła po „Kissing you”, za co miała małe problemy, gdyż zrobiła to bez wiedzy autorki. Tyle długich lat, a ja czuję się jakby to było wczoraj, kiedy zakochałem się utworze „Delicate”. Wtedy to poznałem jej piękny wokal kolaborujący z Terence Trent D’Arbym. Mam wrażenie, że ten utwór był we mnie zakorzeniony od dawna. Zapewne każdy z Was ma takie swoje perełki. Des’ree była dla mnie magiczna, trochę inna, lepsza od wszystkich innych wokalistek jakie znałem. Jej ciężkie vibrato, ten przydech w głosie i te nieco klasyczne w technice „górki”.

Przez te wszystkie lata wracałem nie raz do jej płyt i głośno z nimi jeździłem w aucie. Niesamowite jest, że jej powrót przeszedłby mi koło ucha, gdyby nie mój muzyczny kolega, który nagle podrzucił mi link do jej nowego utworu. Myślałem, że to jednorazowy kawałek do filmu, albo średni twór starający się przypomnieć o zapomnianej artystce. W zamian dostałem pełnokrwistą płytę wspaniałej, trzymającej niesamowitą formę dobrze znanej mi idolki. Przeżyłem mały szok. Po pierwsze: dlaczego nie ma promocji, informacji o jej powrocie. Po drugie: jak to możliwe, że po 16 latach niebytu ona brzmi ciągle tak pięknie, śmiem twierdzić, że jest jeszcze bardziej czekoladowa w głosie niż była. Po trzecie: ponownie, dlaczego nie ma promocji, informacji o jej powrocie!!! No dobra, nie jest młoda, nie ma polotu by pchać się na szklany ekran, ale ta płyta broni się sama.


Wystarczy posłuchać pierwszego utworu „A call to love” by przekonać się jak dobry to materiał. Głęboki, mięsisty love-song ze zmysłowymi smyczkami, drapieżnym pianem i zawadiackimi dęciakami. No i ten głos. Będę się nim nieustannie zachwycał. W „Don’t be afraid” usłyszeć można, że Des’ree brzmi doskonale. Ani trochę nie straciła swojej tajemniczości. Dobitne doły i klasyczne górki to jej nieustanny znak rozpoznawczy. Aranżacje przewyższają jej wszystkie poprzednie płyty. Pełne instrumentalnego splendoru i przestrzeni. Jakby otaczała mnie cała orkiestra.

Wykonano tu genialny mix dźwiękowy.

Wszystko akustyczne, oparte na pianinie, gitarze i sekcji smyczkowej. Żadnej ściemy i komputerowych sampli. Kompozycje rozwijają się wręcz wzorcowo budując napięcie z minuty na minutę. Mój ulubiony „Kissing you” sprzed dwóch dekad został zastąpiony w moim rankingu przez wspomniane „Don’t be afraid”. Nie zamierzam nikogo oszczędzać podczas słuchania go na pełnej głośności. Niech ludzie słyszą. Dawno nie mialem takich dreszczy jak podczas słuchania albumu „A love story”.

Tych 9 zawartych na nim piosenek zdobyło mnie za pierwszym podejściem. O każdym z nich mogę powiedzieć coś wyjątkowego. W „Drunk on your kisses” zaskakuje mnie kontrabas, w „Honey” ekspresja wokalna, która wręcz wbija mnie w krzesło. „Love me” oddaje klimatem lekki, słoneczny groove z fantastyczna harmonijką i wyraźnym uśmiechem słyszalnym w głosie. „Nothing I can do” to murowany mega hit! Wchodzi do głowy jak dżem morelowy. Klasyczna gitara, dosadny bas, energetyzujące chórki, bujający bounce. W spójnym orkiestrowym zamyśle wyróżnia się jeden niesforny „Fake it”. Przesiąknięty brudnym R’n’B udowadnia, że artystka ma pazur i zarówno jak w wielkich balladach doskonale radzi sobie w zgrabnej rozrywce. Nadal jednak trapi mnie pytanie, czy ktoś w ogóle wpadnie na pomysł, aby zrobić z tego albumu komercyjnego giganta. Uważam, że ma ku temu wszystkie predyspozycje. 


Przez ostatnie lata sporo było dobrych popowych płyt: Jones, Adele, Sam Smith, Lianne La Havas… najnowszy album tej 50-letniej Brytyjki jest bogatszy o historię dłuższą niż wszystkie internetowe komercje. Myślę, że wymienionych przed chwilą wykonawców nie byłoby bez Jej dorobku. Teraz gdy wraca wypadałoby powiedzieć, że trzeba ustąpić miejsca w szeregu, bo jej korona jest dużo większa od innych. Ja jestem pod wielkim wrażeniem kunsztu wokalnego, kompozycji, aranżacji i miksu, które są tu zwyczajnie perfekcyjnie. Panie i Panowie, Des’ree wróciła i nie pozwólmy jej znowu zniknąć.

Ocena płyty: