Osobiście bardzo lubię charakterystyczne wokale, które można rozpoznać po pierwszych wyśpiewanych frazach. 90% sukcesu dane im jest od natury. W końcu takie osobliwości jak Patti Austin, Nat King Cole, Etta Jones, Louis Armstrong po prostu się z tym urodzili. Z tą barwą i charakterem. Im to było dane, ale musieli to wykorzystać, aby dojść do perfekcyjnych 100%. Mówią, że nie ma dwóch takich samych głosów. Zgadza się. Ale są jednak takie głosy, których barwy ciężko jest zapamiętać. Trochę jakby były to mgły wokalne.
Jest na przykład taka Sara Gazarek…
Wydała już kilka albumów. Śpiewa całkiem ładnie, piosenki ma dość miłe… i tyle. Nic co mogłoby skusić mnie do szerszego zapoznania się z jej dyskografią. Po co zatem o niej pisać? A po to, że własnie zrobła to co udaje sie pewnie jednym na sto. Nagrała płytę, która zrobiła z niej artystkę charakterystyczną. Zaryzykowała, postawiła na interpretacje, uczucia i naturalność, a tym samym stała się bardzo unikatowa. Album „Thirsty ghost” jest inny od jej poprzednich dokonań. Więcej w nim odważnych harmonii, zmian tempa i posunięć wokalnych. Ujęło mnie skupienie się na zachowaniu chwili. Wiadomo, że nagrywać można po kilkadziesiąt razy jedną frazę, aby zabrzmiała czysto i „medialnie”. Jednakże nawet po stu takich powtórzeniach nadal może nie być w tym należytego przekazu emocjonalnego. Nie jest to łatwe do zrobienia. Sarze się udało. Od pierwszego „Lonenly hours” aż po ostatni „Spinning round” rozciąga się tu las pełen magii.
Cały materiał nagrano z dbałością o instrumentalne perełki. Jest melodyjnie, klasycznie, jasno i dostojnie. „Never will I marry” z pięknie rozbudowaną sekcją dętą faworyzuje jednak ścieżkę wokalną. Sara daje upust muzycznej wyobraźni, gdy swobodnie wokalizuje wtórując delikatnemu klawiszowi. Zjawiskowe są tutaj nagłe zatrzymania i wyciszenia. Towarzyszy nam to również w następnych utowrach, tak jak w „I’m not the only one”. Piękny soulowy klawisz dodaje miękkości, a subtelne chórki sprawiają, że ten jazz brzmi bardzo radiowo. „Easy love” to z kolei klasyczny amerykański jazz, który choć stary i znany to wiecznie aktualny. Niespieszna perkusja, oszczędne pianino, walking na kontrabasie i naturalny wokal. Jeśli się wsłuchacie to usłyszycie tu także elementy gospelowe. Kiedy kończy się solo klawiszowca to mam ochotę zaklaskać, ale okazuje się, że to wcale nie koncert. Fajne są takie momenty, gdy podczas słuchania płyty człowiek przenosi się w inny wymiar. Tak oto się stało i dzieje za każdym razem, kiedy słyszę „I get along without you very well”. Sformułowanie „piękna ballada” jest zbyt słabe, aby określić tę kompozycję. Jest to jeden z tych utworów, który kiedy usłyszę pierwszy raz to ilekroć wracać będę do tej płyty, to najpierw włączę tę pozycję. Takimi piosenkami buduje się pozycję i szacunek.
Nasycona wokalnymi wibracjami, ascetycznym klawiszem i szerokimi talerzami obrazuje wrażliwą duszę artystki.
Gazarek pokusiła się na tym albumie o dość trudny cover Steviego Wondera „I believe (when I fall in love)”. Niesamowite jest to, że zorientowałem się o tym dopiero kiedy uslyszałem refren. Nie jestem fanem coverów, dlatego tutaj kłaniam się nisko. Zrobić to tak, aby słuchacz musiał się zastanowić czy zna tę piosenkę jest dla mnie niezwykłą sztuką. Ten album zaskakuje mnie z każdej strony. Nietuzinkowe solo instrumentów koloruje ten materiał wszystkimi możliwymi barwami. Od ciężkiej gitary, po romantyczne klawisze i żwawy saksofon. Koniecznie trzeba pochwalić jeszcze jeden cover, „Jolene” z 1974 roku nagrany pierwotnie przez Dolly Parton. Z nieco miałkiego hitu country zrobiono drapieżny, odważny song będący prawdopodobnie jednym z najlepszych utworów Sary Gazarek. Pokazuje tu pełnię swoich walorów jako profesjonalna wokalistka. Aktorska interpretacja z brawurowymi harmoniami i zmianami rytmicznymi to bez wątpienia finałowy utwór na płycie.
Tak wysoki poziom utrzymany jest do samego końca.
Zaduma przychodzi przy „The river/River man”, utrzymanym w cięższej aranżacji, gdzie krzywe harmonie i nieoczywiste frazy oddalają na chwilę melodyjny charakter „Thirsty ghost”. Jeśli kręci Was taka zabawa w odnajdywanie nowych przestrzeni to jest tu jeszcze jeden taki numer. „Cocon” swoim spokojem i wycofaniem jest jendocześnie głośny i wyraźny, bo odsłania bardziej alternatywną stronę Gazarek. Tak oto przechodzimy to drugiego finału. „Distant Storm” brzmi jak utwór stworzony idealnie na koniec. Trochę leniwy, stonowany, gdzie solo na saksofonie zdaje się być główną atrakcją, ale… nagle słuchać Kurta Ellinga. To dopiero niespodzianka. Genialny, wyjątkowy, jedyny. Chwalić można go długo, ale tutaj przecież jest ich dwoje. Duet w ich wykonaniu nie jest oczywisty. Nie ma między nimi współdziałania i chemi. Zarówno Sara jak i Kurt mają swoje osobne kwestie do zaśpiewania, i już. Takie niespodziewane, zaskakujące i jak dla mnie pozytywnie połamane w konwencji duetu. Na sam już koniec zostaje nam szalony, scatujący „Spinning round”. Rytm goni melodię, a ta napędzana przez wokal nie uspokaja się ani na chwilę, bo klawisz też pędzi i gna.
W mojej ocenie jest to album, który zasługuje na wyróżnienie, a może nawet nominację do Grammy. Kompozycje są bardzo ambitne. Aranżacje wybiegające w przód. Wokalistyka światowego rozmachu. A co najważniejsze jest to płyta artystki, która sobie na to ciężko zapracowała. Triumf i duma. Tak powinna się czuć Sara Gazarek promując „Thirsty ghost”.