Kiedy myślę o Jazzmei Horn, to od razu mam przed oczami skrzyżowanie Erykah Badu, Elli Fitzgerald i Laury Mvuli. Wszystkie trzy uwielbiam jednakową miłością, tak więc nie było innej możliwości jak tylko pokochać także i ją. Jej debiutancki album „A social call” zyskał nominację do Grammy w kategorii jazzowy album roku. Ostatecznie statuetkę zdobyła jednak Cécile McLorin Salvant, ale to przecież żaden wstyd „przegrać” z taką osobistością. Sama nominacja spowodowała, że Horn została szybko zauważona, doceniona i zrobiła sobie wygodne miejsce w środowisku wokalistek jazzowych.


Love and Liberation” nieprzypadkowo wyczekiwane jest już od samego pojawienia się pierwszej płyty. Apetyt rośnie w miarę słuchania można by powiedzieć. Artystka znów postawiła na klasyczny, dostojny i rozbudowany jazz. Jej jasna barwa i alikwoty wokalne ubarwiają ten muzyczny majstersztyk. Pod grubą warstwą doskonałych dźwięków, scatów i improwizacji mieści się melodyjność, delikatność i ogromny wabik dla pochłaniaczy mądrych tekstów. Już od progu wita nas bowiem „Free your mind”. Pełen pozytywnych wibracji i skocznego solo na trąbce sprawiającego, że słuchacz powinien wpleść się w kolorowy nastrój, zupełnie tak jak prezentuje to okładka płyty. Niby spokojna zieleń, ale przełamana czerwienią. Tutaj także mamy niby klasyczny, wybitny jazz, ale podany na tacy z wariacją wokalną. Nadal pozytywne, acz balladowe „Time” jest lekkie jak chmura, z której to płynie recytacja Jazzmei. Im dalej w album, tym bardziej zaczyna się szaleństwo. Swing rozpuszczony w jazzie i bluesie płynie kontrabasowym walkingiem i jednym z najlepszych scatów jaki słyszałem od lat! Czasami żałuję, że nie urodziłem się w czasach gdzie taka muzyka gościła na imprezach tanecznych. Wywijałbym całą noc nie szczędząc sobie łupania w kościach.

No more” podkręca temperaturę. Enigmatyczne, zabielone klimatem Jamesa Bonda, zaśpiewane doskonałą techniką! Rzec bym chciał, że ten kawałek zaspokaja moją tęsknotę za Rachelle Ferrell, której wiecznie mi mało. To zdecydowanie mój ulubiony utwór tej płyty. Jazzmeia stosuje w swoim repertuarze zjawiskowe połączenia. Świadome klawisze i ornamentalny wokal ubrane są tutaj także w najlepszy gospel. Wyborne. „When I say” to kolejny melodyjny i rozrywkowy numer zagrzewający do porzucenia nudy na rzecz odrobiny ruchu. Bo jeśli kogoś ten utwór nie poruszy do choć odrobiny tanecznego podrygu, to obawiam się, że neurolog będzie wskazany. Kto ma ochotę odpocząć, bądź oddać się zadumie a nie wariactwu, ten doceni „Legs and arms” po dwu-kroć. Zadymiona, pełen pasji do klimatycznego old-jazzu kompozycja oddaje hołd największym balladom z duszą.

Największą niespodzianką dla mnie jest cover „Green eyes” z repertuaru wspominanej już Erykah Badu. Swoją drogą to mój ulubiony utwór tej królowej czarnych brzmień. Niezwykle ryzykowne posunięcie. Forma utworu została prawie nienaruszona. Z jednym wyjątkiem. Nie jest to utwór Badu wykonany przez Horn. Jest to bowiem Jazzmeia Horn interpretująca utwór Erykah Badu. Sztuką jest zrobić z dzieła totalnego coś więcej niż powielony utwór. Przy ogromnym szacunku do „Green eyes” jako evergreenu zrobiono z niego osobliwą jego pochodną, która ani trochę nie zaburza talentu obydwóch wokalistek. Na miejscu Badu byłbym dumny, że jest inspiracją dla tak doskonałej, charyzmatycznej Jazzmei. Na równie skupioną uwagę zasługuje, wręcz zabiega duet z Jamissonem Rossem. „Reflections of my heart”. Znów jest to jeden z najlepszych duetów jakie słyszałem od lat i znów przywołuje mi w pamięci Rachelle Ferrell, która wszak stworzyła ten piękny duet razem z Russem Barnsem 19 lat temu . Te wykonania są niezdolne do porównania, gdyż oba bazują na perfekcjonizmie  emocjonalnym jak i przekazie muzycznym. Niczego mi tu nie brakuje. Absolutnie niczego. Zadziwia mnie jaką drogę pod górkę wymyśliła sobie panna Horn. 


Starałem się nie słuchać wrzucanych wcześniej singli zapowiadających „Love and Liberation”. Chciałem od razu poczuć klimat całego albumu. Ani razu nie miałem wątpliwości, że będzie to ukojenie niedosytu, który miałem po tysięcznym wysłuchaniu pierwszego albumu. Wydaje mi się, że ten nowy materiał jest jeszcze lepszy. A może po prostu ta świeżość powoduje, że kategoryzuje go wyżej niż debiut. Tak czy inaczej, najnowsza płyta Jazzmei Horn jest dla mnie albumem idealnym. Wszystkie reakcje, które tu zachodzą są prawdziwe i nieskończenie ekscytujące, a moim ekstremum jest „I thought about you”. Moja ulubiona forma utworu. Kontrabas i wokal. Kurtyna. Owacje na stojąco.

Ocena płyty: