Sheléa to artystka, która swoją karierę zaczynała jako songwriterka i producentka dla jednej z wytwórni. Pragnąc spełnić swoje marzenie o solowej karierze powoli, acz skutecznie zaczęła piąć się po szczeblach sukcesu. Dostrzeżona przez Steviego Wondera oraz Take 6 nagrała w 2013 debiutancki, autorski album „Love fell on me”. W międzyczasie udzielała się jako aktorka do filmów telewizyjnych i chyba stąd pomysł na kolejną płytę.
„Pretty world. A tribute to Allen & Marylin Bergman” pierwotnie miał zostać wydany w 2016, ale jak to w zaskakującym życiu bywa ostatecznie premiera odbyła się kilka miesięcy temu, w kwietniu 2019. Warto po niego sięgnąć, bo dzisiaj mało jest albumów osadzonych w prostej, porządnej rozrywce.
Allen i Marylin Bergman to małżeństwo piszące piosenki do filmów i programów telewizyjnych od kilkudziesięciu lat. Mają w swoim portfolio współpracę z takimi nazwiskami jak Frank Sinatra, Barbra Streisand czy Celine Dion. Utwory niezmiennie wzniosłe, romantyczne, typowo „amerykańskie”. Właśnie taka jest ta płyta w wykonaniu Sheléa, ale co najważniejsze nie jest odtwórcza. Piosenkarka jest zdeklarowaną fanką Whitney Houston, na której całe życie się wzorowała wokalnie i trzeba przyznać, że to słychać. Koloratury oraz operowanie barwą, skalą i interpretacją bardzo przypominają wielką divę. Z drugiej strony warunki głosowe, które posiada bardziej porównałbym do Christiny Aguilery albo Leony Lewis. Z tego też powodu, płyta która z założenia ma być zakwalifikowana do kategorii jazz zmienia swoją pozycję na jazz-festiwalowo-rozrywkowy. Aranżacje i produkcja brzmią jak hity Davida Fostera wyjęte z najbardziej romantycznych filmów świata przeznaczone dla niewymagającego słuchacza.
Wielki Big Band otwierający materiał w tytułowym utworze towarzyszy nam przez większość piosenek. Dużo jest gitary, sporo klasycznych harmonii w sekcji dętej i symfonicznej. Jest to lekka i przyjemna podróż tak jak w „Like a flower”. Całą robotę robi tu jednak wokal. Brzmi jasno, czysto, wręcz musicalowo (jak chociażby w „Will someone ever look at me that way”). Słucha się go z uwagą, bo spójnie scala się z utworami tworząc charakter tej płyty. Goście udzielający się w tym projekcie na pewno przyciągną uwagę, bo czy nie intryguje Stevie Wonder albo Take 6? Ten pierwszy co prawda tylko na harmonijce (a szkoda, bo ostatnio go coraz mniej), ale za to słynny sekstet a’capella wniósł tu naprawę dużo swojego talentu. Duet z ich udziałem w „You’re not alone” jest zdecydowanie jednym z najlepszych utworów na tej kompilacji.
Warto też zauważyć znakomite warunki techniczne samej wokalistki w „Love makes changes”. Właśnie o tych koloraturach i ozdobnikach mówię porównując ją do Aguilery. Znajduje się tu jeszcze jeden śpiewany duet. „I knew I loved you” to kolaboracja ze Steviem Mackey. Klasyczna wokalna interpretacja z rozbudowanym instrumentalium smyczkowym jako jedyna nie odbiega zbytnio od oryginału. Piękna kompozycja Ennio Morricone z tekstem Bergman wykonana została przez Celine Dion i niestety trudno ją przebić. Nie ma jednak wstydu, bo są tu przepiękne dwie ballady. Jedną z nich jest „I won’t believe my eyes” z repertuaru Jack Jonesa, która otrzymała zupełnie nowe życie, a „The easy way” z udziałem zasłużonego pianisty Grega Phillinganes’a jest swoistą wisienką na torcie jeśli chodzi o emocjonalne podejście do kompozycji. Najbardziej swingowy ze wszystkich jest za to „Make me rainbows”. Najwięcej przyprawiony smaczkami w stylu lat 60, fantastycznie odkurzony numer Leny Horne.
„Pretty world. A tribute to Allen & Marylin Bergman” jest dopieszczony aranżacyjnie, ale brakuje mu spontaniczności i świeżości. Brzmi jak najpiękniej wyprodukowane płyty Michaela Buble czy Katherine Mcphee, zupełnie tak jakby był to ciąg dalszy utartej już ścieżki. Lukierkowo, różowo i po amerykańsku. Kwintesencją tego jest utwór „Moonlight”. Patrząc na to z innej perspektywy, czasami jednak potrzebna jest chwila na lekką muzykę nie zawracającą głowy dysonansami i karkołomnymi wokalizami. Taki przerywnik, przy którym można sobie odpocząć. Uważam, że warto.