Kim należy się dziś inspirować jeśli myślimy o współczesnym jazzie? Kto w dzisiejszych czasach wychodzi o krok dalej niż inni? Kto ma w sobie tyle odwagi aby eksperymentować i nie bać się pójść na całość? Wiadomo kto, Esperanza Spalding! Ostra jak żyleta i gorąca jak wulkan zamknięta w urodzie anioła. Basistka. wokalistka, autorka, producentka, instrumentalistka. Energii ma tyle, że jakby podłączyć ją do sieci to zasiliłaby całe Stany Zjednoczone.

Genialna na wskroś. 

O tym, że lubi zarówno odkrywać jak i tworzyć nowe horyzonty wiemy od czasu jej albumu „Emily’s D+Evolution” (2016). Elektryzujące fusion wszystkiego co tylko zmieści się na płytę. Szalenie ambitne i prowokująco intensywne. Był strach co dalej. Czy może wzbić się jeszcze wyżej? Ona się nie wzbiła tylko zrobiła potężny skok aby zdobyć niezdobyte jeszcze szczyty. Kolejny album „Exposure” (2017) wydany został w liczbie 7777 kopii. Nie więcej, nie mniej. Co najciekawsze nagrany został w ciągu 77 godzin i było to totalnie spontaniczne, bez żadnego przygotowania, bez specjalnego pomysłu. Prawdziwe flow kolaboracji wielu muzyków transmitowane przez 77 godzin bez przerwy na Facebooku. Brak słów by opisać ten fenomen. Gargantuiczna indywidualność. 

Najnowszy album „12 little spells” to coś więcej niż tylko płyta z muzyką, z piosenkami.

To jedyne takie wydawnictwo, które zadziwia, zaskakuje i do końca nie wiadomo czy to wszystko co zostało nagrane jest prawdziwe, czy to jakaś chwilowa metafora rzeczywistości. Artystka skupiła się tym razem na ludzkim ciele i energii. Materiał zrodzony jest z 12 utworów (zaklęć) i każdy z nich wnosi coś innego by zlepić się w całość. Zaczyna się tytułowym utworem brzmiącym jakby wyłaniał się z disneyowskiej futurystycznej animacji. Orkiestrowa sekcja dęta zagęszcza powietrze, które nie pozwala się ruszyć. Mnie zmiotło i totalnie zaskoczyło. „Thang” to akustyczna, nieco gospelowa podróż wiodąca merytorycznie ku nieustającym zmianom. „Touch in mine” to soulowa ballada, osadzona na pograniczu radiowego hitu i ambitnej, erotycznej ścieżki muzycznej. „The longing deep down” oraz „With others” to najbardziej pokręcone, niepokorne i niepokojące utwory na płycie. Brzmią trochę jakby pochodziły z psychodelicznego filmu, który kończy się jedną wielką apokalipsą. Aby wpaść na pomysł takich  kompozycji i co więcej, dopracować je do takiej perfekcji, to trzeba mieć geniusz we krwi.

Ogromne brawa i zaszczyt dla wszystkich muzyków, którzy podołali i dali ponieść się fantazji Esperanzy. Sądzę, że do „You have to dance” zrobili sobie w studio niezłą imprezę, bo nie wierzę, aby przy nagrywaniu tego numeru panował tam spokój i mentalny porządek. Ilekroć słucham tego utworu nie mogę przestać się ruszać i zastanawiać, jak te kilka powtarzalnych fraz trwających tylko chwilę mogą wzbudzić tyle energii. Myli się jednak ten kto uważa, że chodzi tu tylko o kosmiczne aranżacje nowatorskich kompozycji. „Dancing the animal” udowadnia, że równie ważny jest tu przekaz liryczny. Niełatwo wejść w ich sens, bo są one bardziej poezją niż opowieścią, ale jeśli już się to uda, to czeka niezła uczta wartości kryjących się w korytarzach metafor. 

Cały ten album jest dla mnie totalnym oszołomieniem.

Na początku nie wiedziałem czy mi się w ogóle podoba, czy wręcz nie potrafię go rozgryźć bo jest tak fenomenalny. Spalding jako jedna z nielicznych wokalistek jest wręcz zabójczo skrupulatna. Doskonale wie czego chce i jak to ma brzmieć. Myślę, że nie ma u niej miejsca na kompromisy. Jest perfekcjonistką w każdym dźwięku. Zauważyłem też jedną dziwna prawidłowość. Otóż, kiedy słucham „12 little spells”, to wciągam się w nie bardziej i bardziej. Nie potrafię wyłączyć i przestać je odbierać. To niesamowite, ale i trochę przerażające, bo świadczy o tym, że ciągle poznaję ja na nowo i czasami wkurzam się, że nie mogę dotrzeć do sedna albumu. Trochę tak, jakbym wspinał się na wielki szczyt, ale on ciągle jest wyższy i wyższy. Zarazem frustrujące jak i mobilizujące do dalszego słuchania. A będąc posiadaczem wersji deluxe mam tu dodatkowe cztery kawałki, które ani trochę nie odbiegają od głównych dwunastu.

To siódma płyta tej artystki, a jej kompozycje brzmią zawsze nowatorsko, świeżo, ciekawie. Jeśli komuś jeszcze jakim cudem mało tych rewelacji, to jest i na niego rada. Idąc za fenomenem sukcesu albumu „Radio Music Society” (Grammy Awards) i tutaj Spalding zdecydowała się na bogaty zasób video. Każda z piosenek ma swój wizualny odpowiednik, jak zwykle trafnie odpowiadający jej klimatowi. Tytuł albumu ma też swoje bardziej prozaiczne przesłanie. To nie tylko kilkanaście perfekcyjnie napisanych, wykonanych i wyprodukowanych utworów. To dowód na to, że nawet w naszych czasach czary się zdarzają, a Esperanza to niekwestionowana czarodziejka. Na mnie jej magia podziałała. Niech to trwa.

Ocena płyty: