Ponoć wszystko zaczęło się od i w ciemności. Potem wielki wybuch rozdmuchał co miał i powstało ów wszystko. Wtedy powolny czas uformował wszelakie kultury, zwyczaje, obrzędy i właśnie jednym z nich poświęcone jest nowe wydawnictwo EABS, słynącym ze swojej niepokornej natury improwizacyjnej. Demoniczne, pełne odniesień do legend, mitów i tradycji słowiańskich muzyczne przedstawienie.

Electro-Acoustic Beat Sessions, bo o nich mowa, to założona w 2011 roku przez Piotra Skorubskiego wrocławska formacja instrumentalna. Zaistniała fonograficznie w 2017 roku albumem „Repetitions (Letters to Krzysztof Komeda)” zyskując nominację do Debiutu Roku Fryderyków 2018. Drugi album powstawał dwa lata będąc międzywierszem w tournée promującym album poświęcony twórczości Komedy

Ciemność” rozpoczyna mistyczną podróż nowego materiału i brzmi tak, jakby naprzemiennie coś się rodziło i umierało. Przerażenie miesza się z ekscytacją i fascynacją. „Slavic Spirits” to ich pierwszy album będący w całości autorskim zapisem myśli, form i awangardy jazzowej, bo taka właśnie ma tu miejsce.

To co się tutaj wydarzyło jest osobliwe i czasami trudne do zdefiniowania. Nie jest to płyta kilku muzyków spotykających się na próbach, aby poćwiczyć i utrzymać swoją technikę gry. Tutaj każdy z nich jest autonomicznym zbiorem swoistych dźwięków. Dość zagadkowe jest to, że przy spotkaniu tak nieokiełznanych żywiołów muzycznych nie wybuchł żaden wulkan, ani niebo nie spadło nam na głowę. Piszę o tym dlatego, bo nie ma tu specjalnego podziału na odrębne partie instrumentalne, nie ma granicy między melodią a improwizacją. Czasami mam wrażenie, że w trakcie tworzenia padało hasło „spontan” i każdy muzyk otworzył wielką, złotą bramę, za którą czaiły się prawdziwie cuda. Najprościej powiedzieć, że jest to krzywy jazz dla świadomych i bardzo wymagających melomanów.


Marek Pędziwiatr, Marek Rak, Vojto Monteur, Paweł Stachowiak, Jakub Kurek, Olaf Węgier, Spisek Jednego (czyli Piotr Skorubski) oraz Tenderlonious postarali się, aby polski jazz wszedł na kolejny, wyższy poziom. Dominują karkołomne dyskusje („Leszy”), pomiędzy chwilowymi melancholijnymi wariacjami („Południca”, „Ślęża (mgła)”). Materiał jest przepięknie surowy, wzbogacony ostrymi ozdobnikami. Słuchając „Ślęży” dostrzegam ewidentne naleciałości patriotyczne, co tylko upewnia w przekonaniu, że tytuł albumu wcale nie jest chwytem marketingowym.

Największym tego dowodem jest „Przywitanie słońca”. Z burzy ciemności, w podróży przez mchy przedostajemy się w sam środek jasnej, bardzo wymownej modlitwy, którą spokojnie można nazwać hołdem plemiennym. Bardzo mi się podoba to przejście emocji podczas odsłuchu. Muzycy zrobili to na bogato, nie szczędząc sobie nadinterpretacji, które doskonale łączą się z koncepcją. Zresztą co tu dużo mówić, laury zbierają wszędzie tam, gdzie się pojawią, a grają teraz naprawdę dużo. Doskonale, bo nie ma tu co gadać, tu trzeba słuchać. Doznania ekstremalne!

Ocena płyty: