Stanisław Soyka skosztował w życiu prawie wszystkiego, zarówno jeśli chodzi o jego życie uczuciowe, jak i o artystyczną twórczość. Był jazzmanem, popową gwiazdą, klasycznym skrzypkiem i członkiem kościelnego chóru. Wcielał się w te wszystkie role z ogromną pasją, wynikały one bowiem z miłości, jaką darzy najbardziej wdzięczną ze sztuk – muzykę. Od kilkudziesięciu lat nie przestaje być w centrum uwagi, a jego nowa płyta „Muzyka i słowa” przypomina wszystkim, o co w jego twórczości tak naprawdę chodzi.

Stanisław Soyka jest artystą przewidywalnym i bynajmniej nie powinno to zabrzmieć jak zarzut. Nie w jego przypadku. Przyzwyczaił nas do muzyki niezmiennie utrzymanej na poziomie tak wysokim, że wybaczyliśmy mu nawet sonety Szekspira. „Muzyka i słowa” to jednak znowu materiał autorski, z wyraźnym ukłonem pod adresem własnym. Bezpretensjonalny styl płyty to oprawa dla niezmiennie ciepłego, kojącego i „uroczo” manierycznego sposobu śpiewania po polsku, jakby robił to cudzoziemiec.

Od jakiegoś czasu do twórczości muzyka przestało pasować pojęcie „jazz”, a bardziej na miejscu stało się określenie „piosenka autorska”. Jak zwał tak zwał, jedno wszak nie ulega wątpliwości: Soyka nie musi grać jazzu, żeby wyrazić siebie. A może jeszcze inaczej: żeby wyrazić siebie Soyka nie musi w ogóle grać. Najnowsza płyta dowodzi, że jego priorytetowym zajęciem jest pisanie. Skrobię o tym, ponieważ irytują mnie powtarzane od lat przez malkontentów utyskiwania nad tym, jak to Soyka smęci. Soyka nie smęci. Soyka, jak tylko będzie chciał, nagra siedem kolejnych albumów a capella, a następnych siedem tylko z towarzyszeniem sokowirówki. I nie sądzę, żeby jakakolwiek krytyka coś w tej materii zmieniła. Tym bardziej moja krytyka.


Poznaliśmy ze znacznym wyprzedzeniem, utwór „Ławeczka – bajeczka” – brakowało mu jednak oryginalności, która cechowała poprzednie przeboje, co było, niestety symptomatycznym zwiastunem całego albumu. Słowo „potencjał” wydaje się kluczem do całej płyty. Nagrania sprawiają wrażenie zaledwie szkicu, czeka się, żeby nabrały barw, wyrazistości, pulsacji… Piosenkarz czasem łapie głęboki oddech śpiewając reggae („Przyszedł czas na zmiany”), czy próbując sił jako rockman („Ciszy nie unikaj”).

Nie uważam, ze pojawienie się na nowej płycie bliższych alternatywnej konwencji numerów („Zależy mi”) musi oznaczać jakiś wielki zwrot. Do czego? Do nowych brzmień? Między Bogiem a prawdą, Soyka nigdy nie był prawdziwym innowatorem. Po prostu: tak czuł, tak zagrał, tak wyszło. Na tej płycie akurat raz. Inna sprawa, że wyszło dobrze. Ze „smętów” polecam natomiast śliczne „Wielka rzeka”. Wszystko jakieś takie o życiu. Zdrowym, spełnionym ale czasem samotnym.

Ocena płyty: