Koncert w ramach „Circlesongs”, to (jak głosiła zapowiedź) „zaproszenie na muzyczną przygodę, po której nic już nie pozostanie takie, jak przedtem”. Znając dorobek Bobby’ego McFerrina i jego twórczą inwencję, istotnie można się było spodziewać wyjątkowej muzycznej uczty. Muzyk pojawił się na scenie w towarzystwie dwóch członków swojej Voicestry: perkusisty wokalnego Davida Worma i wokalisty Joey’a Blake’a.

bobby mcferrin fot kasia stanczyk

fot. Kasia Stańczyk Photography

Równie istotną rolę odegrał dobrany specjalnie na tę okazję dwunastoosobowy chór, w składzie: Olga Szomańska, Judyta Pisarczyk, Marta Ławską (soprany), Dorota Miśkiewicz, Irena Kijewska, Anna Szarmach (alty) oraz Piotr Nazaruk, Krzysztof Pietrzak, Michał Mielczarek (tenory), Piotr Gogol, Danielem Wojsa i Wojciech Myrczek (basy). Od momentu wejścia na scenę McFerrin zaczął tworzyć, wykorzystując szereg różnorakich ‘ściegów’ głosowych, angażując po kolei pozostałych. Od delikatnego frazowania, przez rytmiczny bit, do którego najpierw swoje partie dołożyli panowie z basami, a następnie panie sopranistki. Następna część brzmiała nieco bardziej bujająco. Co ciekawe – publiczność szybko została zaanektowana jako swoiste tło dźwiękowe. Dyrygowana początkowo przez Worma, a potem także przez Blake’a, podzielona na prawą i lewą stronę, ‘wydawała’ dźwięki na zmianę. Kolejną melodię – kojarzącą się z rytmami afrykańskimi, a nawet ze ścieżką dźwiękową do „Króla Lwa” – zaintonował Blake. Angażując najpierw publiczność, a potem poszczególnych członków chóru, całość nabierała coraz bujniejszego kolorytu. Brzmiało to bardzo organicznie, żywo i niezwykle naturalnie. Następną pieśń rozpoczął sam Bobby, płynnie lawirując między bardzo głębokim basem, a sopranem. Na tej melodii zaczął śpiewać Worm, szybko przechodząc w stronę… beatboxu.

bobby mcferrin fot kasia stanczyk

fot. Kasia Stańczyk Photography

Przyznam, że nigdy wcześniej nie słyszałem, by jakikolwiek wokalista potrafił ustami wygenerować tak czyste brzmienie hi-hatu i werbla. Tym razem niewielki udział chóru, a większy publiczności, dał szersze pole działania McFerrinowi, który płynnie prowadził całość. Potem do głosu doszedł Worm. Tego dnia w Stanach Zjednoczonych przypadał Dzień Matki, w związku z czym artysta, zaintonował pieśń dziękczynną dla wszystkich matek. Szybko do tego włączyła się publiczność, na zmianę nucąc melodie i powtarzając poszczególne frazy tekstu. Nabrało to klimatu bardzo kojarzącego się z muzyką gospel, a gdy dołączyły do tego panie z chóru, całość nabrała znamion radosnej celebracji. Kolejna część zaczęła się od delikatnego frazowania Bobby’ego, który włączając panów z basami, szybko wprowadził aurę niemalże funkową. Pomiędzy tym pojawiły się delikatne partie pań sopranistek, gładko przechodząc w zabawę z publicznością, która poczęła powtarzać coraz bardziej wykręcone oraz gęste frazy i onomatopeje rzucane przez McFerrina. Z czasem zaczęło to przybierać coraz bardziej żartobliwą formę. Do podobnej interakcji chwilę później artysta zaczął włączać już sam chór po stronie żeńskiej, która równo powtarzała frazowanie artysty i nie wypadła z rytmu nawet wtedy, gdy Bobby znienacka zaczął w różnych tempach wplatać w całość wers: „I can’t find my rhythm”. Następnie przyszła kolej na bluesa, którego wprowadził Blake, a który dodał doń tekst o słuchaniu wołania matki, angażując publiczność, która tym razem zabrzmiała niczym schola. Finał koncertu to prosta melodia McFerrina, który rozpoczął od zaintonowania jednego długiego dźwięku, do którego Worm dołożył skromny tekst oparty na frazie „Thank You”, zaś Bobby podbijał go basem. Zakończenie, będące outrem koncertu, stanowiło natomiast drobne, niespełna dwuminutowe punktowe skatowanie McFerrina, przy minimalnym udziale żeńskiej części chóru.

Gromkie brawa, jakie otrzymali artyści za te niemalże 100 minut emocji, kunsztu i energii, jakie stworzyli w tej kolorowej, wielogłosowej muzycznej opowieści, były w pełni zasłużone. Dziennik Los Angeles Times swego czasu stwierdził, że: „Największym darem Bobby’ego McFerrina dla jego publiczności jest jej przemiana z widzów w aktorów tych ceremonii”.

Jestem pewien, że audytorium, jakie zebrało się tego wieczoru w Arenie Ursynów nie tylko uczestniczyło w pięknym doświadczeniu słuchania, ale także rzadkiego, spontanicznego tworzenia wspaniałej muzyki.