Im więcej Chiny Moses, tym więcej kolorów w bluesie i jazzie. Właśnie ukazała się jej trzecia płyta długogrająca. Także na płycie winylowej! A wydać ją od razu z premierą CD to nie takie hop siup. Często czeka się, czy płyta aby na pewno się przyjmie i ewentualnie wtedy pada decyzja o winylu. Jak widać tutaj założono, że materiał jest bardzo dobry i gotowy na poświęcenia. Bardzo dobra strategia.

Najnowszy album „Nighintales” to 11 bluesowo-jazzowych opowieści o sposobie na rzeczywistość, na miłość i na siebie samą. Jest to wokalnie bardzo silna płyta. Nasiąknięta zmysłowością, przekąsem i wrażliwością. China śpiewa manierycznie, często tez i chimerycznie ale czyni to ją niezwykle charakterystyczną i charyzmatyczną. Po dwóch albumach pełnych coverów odkrywa przed nami swoje prawdziwe oblicze. „This one’s for Dinah” (2006) oraz „Crazy blues” (2012) prezentowane były jako doskonałe pozycje córki wielkiej Dee Dee Bridgewater. Trzecia w dyskografii już nie potrzebuje takich zabiegów. Wystarczy China Moses. Muzyka zdecydowanie broni się sama.

Począwszy od „Running”, gdzie blues wybrzmiewa przez elementy funky, dalej do „Put it on the line”, gdzie jest już leniwie, mgliście i bardzo baaaardzo zmysłowo dochodzimy do „Disconnected”. Wspaniałe jest to, że czekam co wydarzy się dalej. Co przyniesie następny utwór. Właśnie trzeci kawałek tej barwnej wokalistki rozbujał mnie tak, że musiałem sobie zrobić sobie przerwę i posłuchać go jeszcze dwa razy. Mamy tu bowiem to co posiadają evergreeny. Chwytliwa melodia, nieskalane pokłady wszechobecnego rytmu i fantastyczne piano. Już wiem jak jazz stopniowo zamieniał się w R&B.

Ballady nigdy nie były mocną stroną Pani Moses. Zawsze nadrabiała energetycznymi petardami, które doprawione „brudnym” wokalem lśniły pośród konkurencji. „Nightintales” przynosi nam kolejne zaskoczenie. Nie dość, że każdy szybki kawałek jest kopniakiem niczym najczarniejsze espresso, to jeszcze ballady brzmią tak, że ani na moment nie chcę odrywać się od głośnika. Artystka zdecydowanie otworzyła się śpiewając swój własny materiał. Weszła na kolejny poziom i bardzo byłbym rad aby już na nim pozostała. Można się tego było zresztą spodziewać, kiedy to rok temu (w marcu 2016) ukazała się Epka zapowiadająca ten album. Osławiony już wtedy utwór „Whatever” to kwintesencja tego co można znaleźć na „Nightintales”. Piękna, odrobinę niepokojąca i tak sensualna kompozycja, że nikt lepiej by tego nie zaśpiewał. Ale pozostawmy te ckliwości, bo oto przed nami „Watch out”. Utwór zaczyna się słowami „This is not for boys…”. Panowie, skoro nie dla nas… to tym bardziej posłuchajcie! Swing lat 20 zaśpiewany z przekorą tak naprawdę jest właśnie dla nas… dziwne prawda? Nie zdradzę Wam o co chodzi, musicie sami posłuchać. Utwór „Lobby call” ma w sobie coś nie z tej epoki. W fazie cyfryzacji, prostych słów i przewidywalnych melodii powstał utwór bardzo ciężki. Ciężki w wielkość. Wydaje się jakby został wypieczony w czasach kiedy jazz był u szczytu władzy. Kiedy Ella, Billie, Sarah i cała reszta serwowała najznakomitsze piosenki. Właśnie taki jest ten utwór. Spokojnie mógłby zostać ambasadorem jazzu z przeszłości. Tutaj w przyszłości. Dochodzimy do „Hangover”, który będzie najczęściej powtarzanym kawałkiem na koncertach. Kabaret, blues, jazz i historia w tle to murowany sukces. Każdy artysta zawsze ma ten jeden utwór, z którym jest identyfikowany dla mas. China ma od teraz swój, „Hangover”. Zbliżając się do końca nadal nie mamy możliwości uspokoić swoje zmysły. Jest bowiem „Blame Jerry”. Kolejny swing na miarę Sinatry i Paul Anka.

Hit! No murowany hit.

I mógłbym tak pisać, zachwalać i taplać się w pochlebstwach, które uskuteczniam bez żadnego zażenowania i skromności. Ale nie będę. Wolę teraz puścić płytę od początku. I słuchać. Co dnia.

Ocena płyty: