Nadejście nowego roku utożsamiamy zwykle z nowymi nadziejami i postanowieniami. Jesteśmy chętni działać i podejmować odważne kroki w przyszłość. Pełen takiej świeżej energii, gotów śmiało stawiać czoła wyzwaniom, jest perkusista Piotr Budniak, z którym spotkałam się w jednej z krakowskich kawiarni, by porozmawiać o jego najnowszych planach oraz muzycznych doświadczeniach i inspiracjach.

Rozpoczął się nowy rok.  Poprzedni musiał być dla Ciebie bardzo wyczerpujący, wiele podróżowałeś po Europie, odwiedziłeś również Chiny. Czy udało Ci się z werwą wejść w nowy, 2017 rok?

Jak na razie energii nie brakuje, choć czas pokaże na jak długo jej wystarczy. Jestem człowiekiem bardzo rodzinnym, z rodziną mam ciepłe i bliskie relacje. Jednak cała zeszłoroczna jesień była pod względem muzycznym bardzo intensywnym czasem. Można wręcz powiedzieć, że nie miałem domu, wciąż podróżowałem, dając wiele koncertów, co okazało się męczące. Na szczęście przyszły święta i czas spotkań z bliskimi, który dał mi potężny zastrzyk energii. Na pewno spokój daje też świadomość, że początek tego roku nie jest już tak intensywny pod względem pracy. Pomimo, że wciąż sporo się dzieje, nie jest już to taka nawałnica zobowiązań. Sama perspektywa czasu, który wreszcie mam, bardzo mobilizuje mnie do tego, żeby działać.

To znaczy, że w święta udało Ci się wreszcie złapać oddech?

Choć zaraz po świętach miałem sesję nagraniową i nie mogłem pozostawać z bliskimi tak długo jak bym chciał, to cały ten czas spędziłem w ciepłej, rodzinnej atmosferze. Rodzina jest dla mnie jedną z największych inspiracji. Jedną z wielu, co prawda, ale bardzo silną.

Kiedy rozpoczęła się Twoja muzyczna przygoda? Czy to właśnie w rodzinie znalazłeś pobudki do zainteresowania jazzem?

Zdecydowanie. Mój brat, starszy ode mnie o osiem lat, jest kontrabasistą. Mieszkaliśmy razem w pokoju. Przez pewien okres bardzo dużo ćwiczył, dzień w dzień od samego rana grał mi nad głową. Miał fioła na punkcie jazzu, to właśnie on mi go pokazał. Pochodzimy z Zielonej Góry, a zielonogórskie środowisko stworzyło mi możliwość do stawiania pierwszych kroków na tym gruncie. Brat kupił mi pierwsze bębny. Grał też w Big-Bandzie Uniwersytetu Zielonogórskiego i zabierał mnie na próby, które mogłem obserwować. Dowiadywałem się w ten sposób z czym ten jazz się w ogóle je.

Czyli od początku był jazz i wiedziałeś, że to jest to. Czy to skłoniło Cię do rozpoczęcia nauki w szkole muzycznej?

I tak i nie. Chęć zajmowania się muzyką sprawiła, że poszedłem do szkoły muzycznej, ale w ogóle nie byłem zainteresowany klasyką. Chodziłem do 4-letniej szkoły muzycznej i silnie dystansowałem się do tego, co w szkole się działo. Wykazałem się niestety dużą ignorancją odnośnie edukacji. Potem żałowałem, że zrezygnowałem z pójścia do szkoły średniej.

Czy odczuwasz brak tego wykształcenia?

Czuję pewne braki, szczególnie związane z technicznym aspektem grania na bębnach. Ale wydaje mi się, że właśnie one mobilizują mnie do tego, żeby więcej ćwiczyć. Jednocześnie stymulują rozwój innych zasobów. Teraz nie jest mi łatwo zorganizować sobie miejsce i czas na ćwiczenie, wciąż jestem to tu, to tam.  Myślę, że w lutym, po wszystkich tych wycieczkach w końcu gdzieś osiądę.

Gdzie chciałbyś zamieszkać?

Wciąż waham się pomiędzy Katowicami i Warszawą. Większość zespołów i projektów mam w Katowicach i Krakowie. Warszawy pod tym względem jeszcze nie eksplorowałem, nie mam tam pracy i żadnych zobowiązań. Ale mieszka tam moja dziewczyna, fajnie byłoby być blisko.

Czy Warszawa będzie dobrym terenem do muzycznych poszukiwań?

Wciąż tego nie wiem i właśnie dlatego się waham. Mam poczucie – co odnosi się w dużej mierze również do ćwiczenia na perkusji – że muszę zamknąć się w swojego rodzaju samotni, pustelni. Tylko ja i instrument.

Ukończyłeś studia licencjackie na Akademii Muzycznej w Katowicach. Co skłoniło Cię do kontynuowania studiów na Akademii Muzycznej w Krakowie?

Przede wszystkim chęć zmiany środowiska. Pragnąłem być w miejscu, w którym muzyka jest żywa. W Krakowie istnieje całe mnóstwo klubów, codziennie coś się dzieje, można pójść w wiele miejsc żeby posłuchać muzyki na żywo i pograć z innymi. Było to dla mnie silnym bodźcem. Chciałem również zmienić pedagoga. Uważam, że mając styczność z wieloma różnymi muzykami, którzy grają czy uczą, tym więcej można od każdego z nich wyciągnąć dla siebie. Fakt posiadania jednego pedagoga przez pięć lat, moim zdaniem, stanowi poważny brak w systemie edukacji studentów. Idealnie byłoby gdyby był to proces bardziej rotacyjny. Ja sam dzięki temu miałem już kilka punktów odniesienia i tym samym wiele muzycznych perspektyw. Uczyłem się u Adama Buczka, Łukasza Żyty oraz Wojtka Fedkowicza. Wcześniej przez rok studiowałem też w Zielonej Górze, gdzie moim nauczycielem był Waldemar Franczyk. Z perspektywy czasu widzę, że każdy z tych pedagogów dał mi bardzo dużo, jednocześnie każdy co innego.

Które doświadczenia były najcenniejsze, od którego pedagoga nauczyłeś się najwięcej?

Na pewno bardzo ważny był czas edukacji pod kierunkiem Łukasza Żyty. Czułem jego olbrzymią otwartość na studentów i silne wsparcie. Nigdy nie patrzył z góry, nie była to relacja nauczyciel-uczeń, raczej relacja partnerska. Łukasz głęboko wchodził w problemy, z którymi do niego przychodziłem. Pokazał mi wiele  wartościowych ćwiczeń i uświadomił znaczenie skupienia się na warsztacie. Dał mi również wiele jeśli chodzi o mobilizację do pracy i dbanie o to, by stale być w formie.

Co udało Ci się osiągnąć na przestrzeni ostatnich lat? I z których osiągnięć jesteś najbardziej dumny?

Najbardziej dumny jestem z tego ze jeszcze żyję i wciąż gram (śmiech). Na pewno bardzo cieszę się z tego, że są ludzie, którzy chcą ze mną grać i współpracować.  Ciągle dostaję nowe oferty, zespoły, w których do tej pory grałem w większości cały czas działają i wciąż się rozwijają. Kiedyś byłem człowiekiem zamkniętym na innych. Cieszę się, że na płaszczyźnie muzycznej współpracy z innymi ludźmi, utworzyło się wiele przyjaźni. Muzyka staje się przez to samym życiem, a nie jedynie pracą, którą wykonuje się dla pieniędzy.

Odczuwasz progres przez cały czas?

Zdecydowanie. Szczególnie tutaj, w Krakowie, poczułem, że bardzo poprawił się techniczny aspekt mojej gry i nadrobiłem braki w edukacji ze szkoły muzycznej. Myślę, że moja przeprowadzka do Krakowa i funkcjonowanie w tutejszym środowisku przez dwa lata sprawiły, że nabrałem większej pewności siebie. Nie mam już żadnych oporów żeby działać i wciąż kreować coś nowego. Bardzo utkwiło mi w sercu to, co powiedział mi Łukasz Żyta, być może banalne, ale niesamowicie ważne: nie można obracać się na innych, tylko robić swoje. Jeśli silnie wierzy się w to, co się robi, należy się tego trzymać i nie zwracać uwagi na to, co dzieje się dookoła, co mówią i myślą o tym inni.

Zespół Essential Group, którego jesteś leaderem odnosi wiele sukcesów. Czy pragniesz nadal rozwijać tę formację? Masz pomysły na kolejne płyty i projekty? 

Tak. W tym roku powstanie nasza druga płyta. Zespół ewoluował – zmieniłem skład, zrezygnowałem z trąbki na rzecz saksofonu tenorowego wymiennego z klarnetem basowym. Kierowane to było kwestią odnalezienia właściwego dla tej muzyki brzmienia.

Czyli wciąż poszukujesz?

Oczywiście. Brzmienie wydaje mi się teraz bardziej spójne, lepiej oddaje to, co słyszę w głowie, jeśli chodzi o muzykę tego zespołu. Jednak pomimo, że z jednej strony szukam, to z drugiej nie czuję, żeby ta formacja była przestrzenią do większych eksperymentów i robienia czegoś odkrywczego. Nie o to mi tutaj chodzi. Od pierwszej płyty „Simple Stories about Hope and Worries” (wydanej w 2015 roku), chciałem żeby Essential Group funkcjonował tak, jak funkcjonuje cały czas: staramy się w prosty, czytelny sposób przekazać to, co mamy w sobie, bez użycia skomplikowanych środków. To już trzeci rok naszej wspólnej gry. Założyłem ten zespół przed dyplomem licencjackim z myślą, że nagramy później wykonany materiał, co udało się zrealizować. Essential ewoluował przez ten czas również pod względem muzycznym. Lepiej gramy, współpraca wciąż się zacieśnia, rozwija się też każdy z osobna. Jeśli chodzi o kompozycje, na nowej płycie znajdzie się więcej otwartych form, ale też więcej ofensywnego grania.

Mówiąc o otwartych formach masz na myśli free jazz?

Nie do końca. Mam bardziej na myśli swobodę, która jednak jest podana słuchaczowi w sposób raczej subtelny.  Chodzi mi o eksplorowanie muzycznej przestrzeni wielopłaszczyznowo, szukając obszarów nowych, które nie są zamknięte w ramach jakiejś określonej długości formy czy konwencji. Z drugiej strony, nie chce mówić o tym free jazz, ponieważ pojęcie to według mnie już z góry narzuca właśnie pewne określenie ramy i sposobu wyrazu, a ja chciałbym od tego uciec.

Czy myślisz też o czymś zupełnie nowym i świeżym? Z jakimi muzykami chciałbyś współpracować w przyszłości?

Powołuje do życia nowy zespół z moim przyjacielem Piotrem Lipowiczem. Będzie to formacja polsko-węgierska – Budniak/Lipowicz Mad Unit.  Będziemy grać w kwartecie – gitara, saksofon, gitara basowa, bębny plus elektronika. I tutaj nie boję się już określenia „free jazz”. Będzie to mieszanka free jazzu, muzyki transowej i indie rocka. Co do innych nowych projektów, w grudniu, z moim kolegą z Ukrainy, Tarasem Bakovskyim założyliśmy kwintet, w moim odczuciu również bardzo ciekawy.  Gra tam też wyżej wspomniany Piotr Lipowicz, oprócz niego na trąbce Dima Bondarev z Ukrainy i kontrabasista z Kuby, Roland Abreu. Ten zespół jest dla mnie o tyle interesujący, że stanowi mieszankę zarówno kulturową, jak i mieszankę różnych wpływów muzycznych. Właściwie łączymy tam słowiański folklor z kubańską muzyką ludową i nowoczesnym mainstreamem jazzowym.

Czyli odczuwasz silną potrzebę stworzenia czegoś innego?

Zdecydowanie. Do Essential Group podchodzę od strony mocno uczuciowej, skupiam się na wrażliwości,  przekazywaniu niezłożonych i czytelnych myśli, odczuć, przekonań. I ten zespół na pewno taki pozostanie. Ale z racji faktu, że jestem muzykiem wciąż poszukującym, chcę robić również inne rzeczy.

Cały czas jednak obracamy się w jazzie. Czy czujesz potrzebę, by w przyszłości eksplorować inne obszary, nie ograniczając się tylko do tego rodzaju muzyki?

Trochę tak. Udzielam się również na scenie muzyki chrześcijańskiej. Na wiosnę z zespołem Reaktywacja będziemy nagrywać płytę. Jest to muzyka poprockowa, często określana terminem CCM, czyli Contemporary Christian Music. Poza tym, niebawem zostanie wydany klip zespołu mojej dziewczyny, Sylwii Klary Zasempy – Clarify Me, w którym gramy coś co można nazwać alternatywnym popem.

Którzy artyści są dla Ciebie największą inspiracją?

Inspiruje mnie wielu ludzi, właściwie wszyscy, których spotykam: znajomi, przyjaciele, ale także i ludzie, z którymi trudno mi się dogadać, a nawet ludzie zupełnie mi obcy, na przykład spotkani w pociągu. Jeśli miałbym wymienić jednak artystów, czy osoby znane to, oczywiście pomijając cała paletę autorytetów jazzowych takich jak miedzy innymi Davis, Shorter, Coltrane, Blade, Parks, Vesala oraz Stańko, wymieniłbym z pewnością Herberta i Stachurę, bo z ich tekstów bije taka wrażliwość, która wydaje mi się bardzo bliska i głęboko mnie dotyka. Filmy Allena i Tarantino to dla mnie kopalnia jeśli chodzi o dystans do otaczającego świata. Bardzo inspirującą postacią jest dla mnie tez Nick Vujicic, człowiek który urodził się bez rak i nóg, a odnalazł w sobie taka siłę, która pozwala mu dziś być jednym z najbardziej zajętych ludzi na świecie. Z muzycznych, nie-jazzowych inspiracji to na pewno różnego rodzaju songwriterzy z Joni Mitchell i Glenem Hansardem na czele.

Podczas koncertów jazzowych perkusista w ich przeważającej części stanowi tło. Podejrzewam, że bardzo trudno wykonywać muzykę tak, by nie narzucać się swoją grą, a jednocześnie nie pozostawać w cieniu, wnosząc cenne jakości w to, co dzieje się na scenie.

To prawda, często mówi się, ze perkusista stanowi tło, a na pierwszym planie zawsze jest solista. Jednak ilekroć słucham muzyki, czy to z płyt, czy podczas koncertów, staram się słuchać zespołu jako całości, poszukując jednego wspólnego, spójnego brzmienia. To też chcę osiągnąć w formacjach, w których gram – właśnie brzmienie stanowiące całość, będące jednym organizmem. Z punktu grającego, trzeba nad tym nieustannie pracować, co też staram się czynić, grając na bębnach. Zawsze skupiam się na brzmieniu całości, tylko to pozwala kreować je wspólnie z pozostałymi muzykami.

A gra na perkusji to przyjemna część twojego życia, czy całe twoje życie? Wspomniałeś wcześniej, jak ważna jest dla Ciebie rodzina.

Rodzinę uwielbiam, ale nie mam na nią czasu i może dlatego dlatego ją uwielbiam (śmiech). Nie wiem, jaka odpowiedź jest prawdziwa. Z jednej strony mogę powiedzieć, że granie jest całym moim życiem, ale z drugiej czuję, że i tak wciąż za mało się mu poświęcam. Choć patrząc na całe moje życie, w zasadzie nie robię nic innego. Muzyka i jest swojego rodzaju wehikułem, którym poruszam się po świecie.

Studiujesz też Dziennikarstwo na Uniwersystecie Zielonogórskim. To czysta pasja czy alternatywa na przyszłość?

W rzeczywistości nie studiuję. Było tak, że zapisałem się na to dziennikarstwo, ale wskutek bardzo intensywnej jesieni, nie udało mi się pójść na uniwersytet i podpisać umowy z uczelnią.

Ale czy to oznacza, że odnalazłbyś się w roli krytyka muzycznego?

Myślę, że tak – mógłbym się tym zajmować, jednak z drugiej strony nie mam pojęcia, czy byłoby to jakkolwiek konstruktywne. W moim przekonaniu bardzo trudno jest opiniować o muzyce. Na ile bycie krytykiem rozumiane byłoby jako mówienie o swoich odczuciach odnośnie dzieła, płyty czy koncertu, to w porządku. Ale gdybym miał wygłaszać prawdy, swojego rodzaju aksjomaty dotyczące muzyki, to na pewno nie byłbym w stanie. Po prostu uważam, że coś takiego nie istnieje.

Te słowa to chyba duży cios dla całej tradycji krytyki muzycznej.

Przepraszam wszystkich krytyków! (śmiech)

Ostatnie pytanie odnosi się do Twojego fanpage’a na Facebook’u „Budi 24,5/7: ciężko jest lekko żyć”. Czy miał być to po prostu zwykły żart czy może wiążesz z nim jakieś większe nadzieje?

Sytuacja, w której ta strona powstała była bardzo spontaniczna, wyszła zupełnie przypadkowo. „Budi 24,5/7” miało być czymś zupełnie na żarty, co nie kosztowało mnie nakładu pracy czy wysiłku emocjonalnego. Odcinki nie były wcześniej wymyślane i przygotowywane, raczej nagrywane na bieżąco, kiedy wpadł mi jakiś pomysł.

Zobaczyłem, że odbija się to wielkim echem wśród społeczności facebooka, nawet kiedy już przestałem to robić.  Choć odczuwałem wielką frajdę nagrywając te odcinki, mówiąc bzdury i robiąc z siebie – powiedzmy sobie szczerze – głupka, to jednocześnie zasmucił mnie ten entuzjastyczny odbiór. Dotarło do mnie, że zainteresowanie fanpagem jest nieporównywalne w stosunku do tego, co robię na co dzień, mojego grania, ważnych informacji na portalu o koncertach i muzycznych projektach.

Jednak muzyka to w końcu również biznes.  Funkcjonowanie w social mediach jest obecnie niesamowicie ważne. Poza tym w dzisiejszych, niezbyt radosnych czasach, ludzie pragną się śmiać.

Nigdy nie chciałem łączyć tego, co robię na fanpage’u z tym, co najważniejsze, czyli muzyczną karierą. Ale być może jest to jakiś pomysł, żeby stworzyć bloga, gdzie w taki właśnie żartobliwy i głupkowaty sposób opowiadać o tym, co się dzieje się w życiu muzyka i w ten sposób zachęcić do zainteresowania tą poważniejszą stroną mojego życia. Zobaczymy, być może kiedyś ten pomysł zrealizuję.  

Życzę zatem powodzenia! Bardzo dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała: Paulina Kunstman