Było tego sporo. Naprawdę sporo. Jest tradycją na tym Festiwalu – że równie atrakcyjnie wygląda lista artystów, którą mieliśmy okazję zobaczyć, co lista tych, których zobaczyć się nam nie udało, bo grali akurat w tym czasie, kiedy byliśmy na innym koncercie.
W trakcie trzech dnia Festiwalu udało się nam zobaczyć m. in. Snarky Puppy, Kamasi Washington, Christian Scott, Dr. Lonnie Smith, Craig Taborn/Ches Smith/Mat Manieri, Steps Ahead, Cecile McLorin Salvant, Ibrahim Malouf, Hiromi Uehara Trio, Earth, Wind & Fire, Steve Lehman, Esperanza Spalding, Charles Lloyd, Pharoah Sanders, Brad Mehldau & John Scofield.
Z racji szerokiej objętości, podzieliliśmy tę relację na trzy części. Każda z nich odpowiada kolejno każdemu z dni. Nie traćmy więc czasu i przejdźmy do opisu poszczególnych występów.
Binker and Moses – czyli widmo Coltrane’a krąży po Ahoy
Nie planowaliśmy iść na Binkera i Mosesa. W gąszczu festiwalowych propozycji posiedli oni jednak jeden wielce istotny atut. Grali nie tylko jako pierwsi, ale również jako jedyni w tym czasie festiwalowym. Szybko więc zaczęli i zrazu usłyszeć można było soczysty, zadziorny sound. Dużo było tu repetycji, poszczególne frazy powtarzały się po naście razy i rwały przestrzeń ostro i drapieżnie, a muzycy sprawiali wrażenie jakby znajdowali się w transie. Ich nieobecne twarzy zdradzały, że myślami są gdzieś daleko. Na pewno dalej niż znajdujący się kilkaset kilometrów stąd Londyn, z którego przybyło to saksofonowo-perkusyjne duo. Słychać tu było echa rozmaitych stylów muzycznych – funku, disco, bluesa, jazzu i innych. Czasem to ich krzesanie ognia szło zbyt powolnie, czasem brnęło w ślepe zaułki, a niektóre z iskier gasły zbyt szybko, ale generalnie to mocny i dobry początek, któremu patronował gdzieś nieśmiertelny John Coltrane. A widz, zastanawiając się czy to upał czy gorączka, musiał co pewien czas przecierać oczy, bo zamiast Binkera i Mosesa przed oczami mu stawali nieżyjący John i Elvin.
Snarky Puppy – czyli pozytywna fala uderzeniowa
Za wcześnie było by coltranowskie widma towarzyszące widzowi od poprzedniego koncertu, zaburzyły trzeźwe rozeznanie sytuacji. Cel był teraz jeden – dopchać się na koncert Snarky Puppy i zająć odpowiednie miejsce. To zdumiewające, ale to taki rodzaj jazzu, który spodoba się Twoim rodzicom, dziadkom, starszej siostrze, bratu i sąsiadce, a jednocześnie sprosta wymaganiom jazzowych wyjadaczy lubujących się w połamanych i skomplikowanych rąbaninach. Wszystko to pokazuje, że muzyka może łączyć, a sam zespół gdyby tylko startował w wyborach miss świata, zapewne zagwarantowałby pokój i harmonię na świecie. Istotnie, w dobie brexitu, zamachów, rozmaitych kryzysów krajowych i ogólnoświatowych, to że istnieje Snarky Puppy, to jedna z najlepszych wiadomości jakie mogliśmy usłyszeć.
Nigdy nie byłem na koncercie, który zbliżyłby się jakością dźwięku do tego, co było prezentowane przez SP na NSJ. Ta muzyka brzmi świeżo, krystalicznie czysto, selektywnie. Jest absolutnie przystępna i miła dla ucha, ale przy tym, dzięki inteligentnym i zręcznym aranżacjom, zupełnie nie trywialna. To także świetny przykład zespołu zbudowanego wokół basisty. Przemyślane kompozycje pełne są zapierających dech partii solowych, pojedynków instrumentalnych czy zaskakujących interakcji. Słowem – naprawdę dużo się w tej muzyce dzieje, jest dynamiczna, skrząca się od chwytliwych melodii i niezmiennie przebojowa.
Buddy Guy – czyli co nie zagram, to dowyglądam
Gra tenże w sposób mniej wyrafinowany niż Snarky Puppy, ale czego Buddy Guy nie zagra to nadrobi miną – i co ważne, nie jest to dobra mina do złej gry. Weźmy taki obrazek – Buddy Guy nagle gdzieś w połowie solówki zastyga jak słup soli, uśmiecha się tajemniczo, dźwięki znajdują się gdzieś daleko poza nim, a z jego spojrzenie jak się zdaje odczytać można całą historię bluesa, od prehistorii gatunku, przez Muddy Watersa, po czasy współczesne. Jest w tym wszystkim nonszalancja, dystans, specyficzne poczucie humoru i pewnego rodzaju luz sceniczny. Bluesman wydaje się wszystko robić od niechcenia i to się jakoś broni, bo koniec końców płynie z tego mądrość i wieloletnie doświadczenie.
Kamasi Washington – czyli ociężały szaman
Krótko nas było na Buddym, bo pędziliśmy na wyzwania wyższego kalibru. Znowu udaliśmy się do Maas, czyli jednej z największych sal na NSJ, gdzie wystąpić miał Kamasi Washington. Na początku myślałem, że Kamasiego dotknął syndrom dnia poprzedniego, bo wtoczył się na scenę z mozołem i gracją zmęczonego nosorożca.
Kiedy jednak wybrzmiewały pierwsze dźwięki „Change of the Guard” byłem jeszcze pełen szczerej ekscytacji i nadziei na wyśmienite show. Z biegiem koncertu, te nadzieje jednak topniały. Nosorożec i spółka byli strasznie zmęczeni i to zmęczenie znajdowało pełne odbicie w ich grze. Nie tylko łapali zadyszkę, ale sprawiali wrażenie jakby się wzajemnie słabo słyszeli. Nie zachwycały już znane nam wszystkim z płyty aranżacje. Na zespół ktoś tego dnia rzucił zły urok i słychać dało się tylko przedłużające się w nieskończoność improwizacje, grane na siłę i bez oglądania na partnerów, głównie w wykonaniu klawiszowca oraz samego Mistrza Ceremonii.
Było to wszystko długie, niewygodne, uwierające i nudne. Brakowało jakiegoś oddechu, wszystko tu działo się zbyt szybko i jakoś zbyt dosłownie. Nie mówię, że nie było momentów zasługujących na uwagę. Pięknie przykładowo wybrzmiewały tematy współgrane z orkiestrą, ale po Kamasim – którego okrzyknięto liderem sceny, czarodziejem i szamanem, który miał przekształcić jazz w formę atrakcyjną dla nowej muzycznej generacji, spodziewaliśmy się czegoś więcej. Pozytywnym akcentem było także solo na gitarze basowej zagrane przez Thundercata. Po nim czekałem już tylko na „Clair de Lune”, ale się nie doczekałem, bo postanowiłem popędzić na koncert Christiana Scotta, który odbywał się daleko, daleko w przeciwległym rogu wielkiego Ahoy.
Christian Scott – czyli gęsto i w punkt!
Najpierw spotkała nas niemiła niespodzianka. Sala jest pełna. Nie ma miejsc. To było zaskakujące, bo w tym samym czasie odbywał się koncert The Roots. Czyżby publiczność Festiwalu miała na tyle wysmakowany gust, że uderza hurmem na Chriastiana Scotta w czasie gdy gra jedna z największych gwiazd Festiwalu?
Na szczęście okazało się, że ludzie (nawet w tak wyedukowanej jazzowo Holandii) nie wiedzą co dobre i popędzili lekko spóźnieni na hiphopowców z The Roots. Niech żałują, bo to co się działo w czasie występu Christian Scott aTunde Adjuah należało do najznakomitszych momentów całego Festiwalu. Sekcja rytmiczna ścieliła doły tak gęsto i potężnie, że nie było tam miejsca, żeby szpilkę wcisnąć. Było to przy tym tak precyzyjne, że poprzednicy z bandu Kamasiego wydawali się przy tym zupełnymi amatorami. Wyżej był klawisz, który obsługiwał Lawrence Fields. Muzyk, który posiadł bodaj najcenniejszą umiejętność jaką może mieć muzyk jazzowy – zdolność słuchania. To jak reagował na grę innych, jak wyłapywał subtelne zmiany akcentów w grze sekcji i jak potem przekształcał je w gotowe frazy na klawiszach i to jak czuwał tam nad wszystkim – to było mistrzowskie i ze świecą szukać takich pianistów na tym globie. U samej góry fruwał z kolei z wirtuozerią saksofon Braxtona Cooka i flet poprzeczny, na którym grała młodziutka Elena Pinderhughes.
Sam Christian przechadzał się po scenie, bił brawo i patrzył na swój zespół z nieukrywanym podziwem. Zespół, który był jednością, inteligentnym organizmem, wsłuchanym w siebie, wrażliwym i czułym, w którym dokonywały się najrozmaitsze, małe i wielkie interakcje. W skrócie, był to jazz z najwyższej półki.
Później było jeszcze nocne dialogowanie Dr. Lonniego Smitha z kolegami, w czasie którego usłyszeliśmy materiał z najnowszej jego płyty „Evolution”. Było intensywnie i funkowo, mimo to część publiczności zmęczona nawałem koncertowych wrażeń posnęła na krzesełkach. Trudno się dziwić, legendarne brzmienie Hammonda B3, potrafi być nad wyraz kojące.