Pianista jazzowy, pracoholik, dyrektor artystyczny Festiwalu Jazz Juniors, kompozytor…. mieliśmy niekwestionowaną przyjemność rozmowy z Pawłem Kaczmarczykiem. Zapraszamy do lektury wywiadu, w którym dowiecie się m.in. o poglądach artysty na temat darmowych imprez muzycznych, o tym jak siebie samego postrzega. Wywiad podzielony został na dwie części. Kolejna zostanie opublikowana w niedzielę.

Kim jesteś Pawle?

Hmmm… (dłuższa chwila zastanowienia) to skomplikowane… staram się być przede wszystkim człowiekiem użytecznym i przydatnym. Jestem muzykiem, ale czy będę nim całe życie?… Wolałbym się raczej nie szufladkować.

Od zawsze chciałeś zostać muzykiem?

Nie zupełnie… miałem kilka innych możliwości… np. moi rodzice wymyślili dla mnie trochę inną przyszłość. Mieli nadzieję, że będę pracował w ich gospodarstwie rolnym. Z kolei, gdy zauważyli, ze interesuję się muzyką woleli, żebym został muzykiem weselnym, bo to pewny i w miarę dobrze płatny zawód… zresztą w swoim życiu miałem okazję zagrać na weselu.

Nie wstydzisz się tego?

Absolutnie nie! Nie ma dla mnie granic. Uważam, że muzykę weselną też należy porządnie grać. To były raptem dwa grania z moim bratem. Te występy były dla mnie o tyle ważne, żeby zachować pewną przestrzeń, jak i dystans do muzyki. Nie chcę do tego wracać ale nie wstydzę się tego. Było to dla mnie dobre doświadczenie, które pokazało, że jestem jednak elastyczny muzycznie.

Koncertujesz jeszcze z bratem?

W tej chwili brat wybrał trochę inną ścieżkę muzyczną, ma znakomity zespół i to z nimi występuje (głównie na weselach). Ale trzeba przyznać, że to od niego zaczęła się moja przygoda z muzyką. On, jak i moi rodzice zaszczepili we mnie zamiłowanie do niej.

Twoja rodzina posiada tradycje rodzinne?

Mój dziadek był przez 50 lat organistą w parafialnym kościele, tato gra na akordeonie. Z kolei brat na saksofonie. Muzyka już od najmłodszych lat była dla mnie dużą rozrywką.

Dopiero 2 lata temu przeprowadziłeś się do Krakowa… bardzo dużo koncertujesz w krakowskich klubach, głównie w Harrisie…

Tak, z Harrisem to już jest dłuższa historia. Już od 1997 roku przyjeżdżałem do tego klubu z bratem. Słuchaliśmy Joachima Mencla, Adama Kawończyka, Jarka Śmietany i wielu innych znakomitych artystów. To oni stanowili dla mnie inspiracje. Z czasem nawiązałem kontakty, zaczęły się wspólne jammy i po kilku latach niektórzy z moich idoli stali się moimi partnerami muzycznymi i razem koncertujemy. Wspaniałe przeżycie!

Nie obrazisz się w takim razie, jeśli nazwę Cię krakowskim muzykiem?

Nie…. To jest wielkie szczęście, że mogę działać i tworzyć w Krakowie. Mam tu ugruntowaną pozycję, jestem zapraszany do wielu ciekawych miejsc i projektów. Kraków jest na tyle specyficznym i wyjątkowym miastem, że koncertując w tym mieście grasz dla publiczności z całego świata, a nie tylko dla jego rdzennych mieszkańców. Dzięki występom w Krakowie, nie boję się koncertować w innych, jeszcze większych miastach.

Jak oceniasz frekwencję na koncertach (nie tylko swoich)?

W olbrzymiej ilości muzyki proponowanej przez media mainstreamowe i koncerny fonograficzne zafiksowane w myślenie biznesowo-konsupcyjne, od kilku lat daje się odczuć wzmożone zainteresowanie muzyką improwizowaną i jazzem.
Ludzie nie są w stanie zaspokoić się teraz byle czym, dlatego poszukują muzyki wywodzącej się bezpośrednio z jazzu, gdyż towarzyszy temu więcej świeżości i elementów zaskoczenia. Milo jest słyszeć, że twój koncert jest wyprzedany na kilka dni przed wydarzeniem, a w ostatnich miesiącach zdarza mi się to coraz częściej. To bardzo uskrzydla i dopinguje do pracy.

Uważasz, że kultura darmowa jest niebezpieczna?

Przez kilkanaście lat byłem zaangażowany w działalność klubu Harris Piano Jazz Bar (uznany ostatnio przez brytyjski The Guardian jednym z 10 najbardziej interesujących klubów jazzowych w Europie), od czterech lat pracuję przy festiwalu Jazz Juniors nad platformą International Jazz Exchange, od pięciu lat realizuję cykl Directions In Music odbywający się cyklicznie w Krakowie (od niedawna również Warszawie), za sobą mam drugą edycję autorskiego festiwalu Kaczmarczyk Sessions. W związku z tymi doświadczeniami mogę stwierdzić, że obecne państwowe systemy grantowe bardzo obniżyły w ostatnich kilkunastu latach prestiż mecenatu co sprawiło, że sponsorzy przestali odczuwać siłę, cel i ważność propagowania muzyki improwizowanej i jazzu. A to właśnie reprezentacja polskich muzyków na zagranicznych scenach zaznacza się od wielu lat szczególnym piętnem. W tej dziedzinie jesteśmy wielokrotnie mocniejsi niż w sporcie – jakby się do tej pory wydawało.
Kolejnym niezwykle niezrozumiałym faktem jest grantowanie imprez komercyjnych. Z jednej strony organizator proponuje event często wątpliwej jakości z darmowym wstępem, który go niewiele relatywnie obciąża finansowo. Lwia część wspomnianego grantu zostaje przeznaczona na zabezpieczenie imprezy komercyjnej, gdzie ceny biletów przewyższają możliwości przeciętnego fana jazzu. Tym sposobem fundusze z naszych podatków (zawarte w państwowym grancie) opłacają imprezę, wpływy z biletów trafiają w całości do prywatnej kieszeni organizatora. Trzeba pamiętać, że jednym z punktów przyznawania grantów na imprezy jest upowszechnianie kultury poprzez zwiększanie do niej dostępu. Tym samym uważam, że nie dobrze jak są imprezy darmowe, bo jak coś jest za darmo to nie jest wiele warte i tym sposobem obniżamy wartość często znakomitych projektów artystycznych. Wydaje mi się, że optymalnie dla fanów jazzu byłoby gdyby bilety do prestiżowych sal na największe gwiazdy jazzu byłyby w zasięgu grubości portfela studenckiego. W rezultacie artyści mogliby grać więcej koncertów, organizatorzy otrzymywaliby wymierne wynagrodzenie a publiczność byłaby bardziej wyedukowana i zaspokojona kulturalnie na możliwie najwyższym poziomie.

c.d.n.