Zanosiło się na wyjątkowo klimatyczny i nastrojowy wieczór na warszawskim “Torwarze”. Dodajmy: kameralny, a otrzymamy istotę koncertu amerykańskiej wokalistki Melody Gardot, który odbył się 9 grudnia w stołecznej hali.

Wokalistka wraz zespołem zaczęli nieco bluesowo od “Same To You” z najnowszej płyty “Currency Of Man”. Od razu mocno zaznaczyła swoją obecność sekcja dęta z Irwinem Hallem na saksofonie altowym, świetnym Jamesem Caseyem na saksofonie tenorowym i rewelacyjnym Shareefem Claytonem na trąbce. Sama Melody ubrana na czarno, w dużym kapeluszu i okularach przeciwsłonecznych, czarowała od samego początku, szybko łapiąc kontakt z publiką. Bluesowy klimat przeniósł się następnie na kolejny, rasowy “She Don’t Know”. Nieco “waitsowo” wypadło natomiast “Bad News” ze świetnymi solówkami Halla na saksofonie i Edwina Livingstona na kontrabasie. Popisy solowe przeszły następnie w “12/8 Interlude”, a potem w piękny hołd dla Charlesa Mingusa, czyli “March For Mingus”. Trzeba przyznać, że przy tak kameralnym anturażu (czarna płachta w tle, niewielkie instrumentarium, minimum świateł), oba wyszły wyjątkowo bogato, niespokojnie i impulsywnie. Odnosiło się wręcz wrażenie, że słyszymy cały bigband, a nie sekstet. Uspokojenie nastroju przyniosło z kolei “Morning Sun”, które cudownie zawodziło i koiło, a urocza bossanova “Les Etoiles” okraszona została zabawnymi opowieściami o Cafe De Flore, genezie powstawania piosenek oraz graniu jazzu z amerykańskimi muzykami ulicznymi. Chwilę później miał miejsce najpiękniejszy moment koncertu, kiedy Melody, pytając pewną parę w pierwszym rzędzie o to, czy są razem, zasugerowała, by przytulić ukochane osoby, jeśli mamy je obok siebie, po czym delikatnie i zmysłowo zaśpiewała “Our Love Is Easy”. Interesująco wybrnęła także wykonując “Preachera”. Na płycie znamy go, jako swoisty gospel, a tu z pomocą publiczności, która chóralnie nuciła melodię zabrzmiał… przytulnie. Na bis zaś usłyszeliśmy funkujący i pełen życia “It Gonna Come”, który przerodził się w barwny jam z kolejnymi popisami solowymi.

Znakomity koncert. Znacznie lepszy, niż niedawny Diany Krall w tym samym miejscu. Melody Gardot z zespołem zagrali intymnie, emocjonalnie i zmysłowo. Czułem się, jakbym wpadł do małego klubu jazzowego, a nie do hali sportowej. To był po prostu piękny wieczór.