Warszawska Stodoła przeżyła face lifting, co widać (nowa sala Open Stage), słychać (koncert za koncertem). Klub jest miejscem szczególnym, mającym tradycję sięgającą czasów jazzowych odlotów naszych rodziców. Atmosfera panująca w tym miejscu zawsze sprzyjała nietuzinkowym osobowościom. Takim jak Jarle Bernhoft, który w poniedziałkowy wieczór zaprezentował w pełni swój kunszt muzyczny, jak i urok osobisty, przejawiający się w doskonałym kontakcie z publicznością.

„Pop music” – to nie brzmi źle. Pod warunkiem, że mamy do czynienia z twórczością muzyków pokroju Norwega. Doskonały piosenkarz, świetny gitarzysta, wyjątkowy kompozytor i multiinstrumentalista. I w takiej kolejności należy mówić o atutach koncertowej wersji artysty. Głos Bernhofta to znak rozpoznawczy jego brzmienia. Ciepły, bardzo charakterystyczny, o specyficznej barwie, powodował, że jego koncertowe wersje nagrań sprawiały wrażenie oryginalnych, niekiedy odkrywczych. Bernhoft w świetnej formie, to leciutko, to zawadiacko opowiadał bajki swoim wokalem. Wejścia miał zawsze delikatne, a rozkręcał się w trakcie solówek zbudowanych najczęściej w formie gospelowego dialogu: pytanie – odpowiedź. Nie obyło się bez ponownie przearanżowanego, superfunkowego Cmon Talk i elektronicznie podrasowanego Choices. Space In My Heart zaśpiewał czystym i wzruszająco ciepłym głosem, bez humorystycznych ozdobników, pokazując, że doskonale zna tradycyjne podejście do sztuki wokalnej, a że podczas koncertu dużo eksperymentował, wzbogaciło to, a nie zubożyło jego muzykę.

Jarle zaskoczył jako gitarzysta. Niewielu na świecie traktuje dziś swój instrument w podobny sposób. Grał bardzo rytmicznie, a jednocześnie lekko i delikatnie. Operował „pełnym”, soczystym i niejako naturalnym dźwiękiem. Momentami trudno było uwierzyć, że muzykę wykonywał tylko jeden muzyk. Jarle w sposób mistrzowski inteligentnie i twórczo wykorzystał pokaźny zestaw efektów gitarowych.

W trakcie półtoragodzinnego występu artysta zagrał prawie wszystkie swoje największe przeboje. Niestety zabrakło Stay With Me – utworu, od którego wielu fanów zaczynało swoją przygodę z twórczością Norwega.

Świat muzyki popularnej nie zna w tej chwili większego majsterkowicza niż Bernhoft. Jego elektryczne wynalazki oraz filuterne kompozycje publiczność po prostu uwielbia. Patenty Bernhofta, a szczególnie wokaliza, grają na nerwach dogmatycznym krytykom.

Bernhoft - Warszawa