Dziś mija 100. rocznica urodzin Billie Holiday, jednej z największych artystek w historii nie tylko jazzu, ale muzyki w ogóle. Grzechem byłoby ograniczać kręgi jej słuchaczy, grzechem byłoby nie docenić piękna jej twórczości, potęgi jej tekstów i uczuć, które tym, co śpiewała i w jaki sposób to robiła, wywoływała. W swoim krótkim felietonie, nie będę opisywał jej biografii. Większość zainteresowanych ma o niej ogólne pojęcie. Obrazem życia Lady Day jest bowiem jej muzyka, teksty. To w nich zawarte jest to wszystko, za co ją kochamy i za co gotowi jesteśmy ją wielbić.
Człowiek jest sumą tego, co przeżył – powtarzała Holiday. Kiedy jej słucham, nie jestem w stanie znaleźć lepszych i bardziej trafnych słów, by podzielić się tym, czego doświadczam. To rodzaj katarktycznego uniesienia, które każe się zastanawiać nad niedolą ludzkiego losu – życiem pełnym bólu, smutku, niegodziwości, ale i nadziei. Jej emocjonalność nie pozostawia obojętnym. Nie mogłaby tego robić, bo przecież każdy z nas jest w mniejszym lub większym stopniu, ale jednak wrażliwcem, któremu taka ignorancja jest obca. W tym wypadku jest to tym bardziej niemożliwe, że Holiday nie śpiewała wyłącznie z punktu widzenia kobiety – skrzywdzonej, szczęśliwej – to nie jest najistotniejsze. Występując, wykraczała bowiem poza ramy prywatności. Utożsamiała się z szerszą strukturą społeczną i przyjmowała perspektywę osoby, której zainteresowanie skupiało się wokół kwestii znacznie bardziej fundamentalnych, bo dotyczących kondycji naszego człowieczeństwa, tego jak sobie radzimy, kiedy konfrontujemy się z Innym. Tym, co robi szczególne wrażenie jest zatem humanistyczny i interakcyjny wymiar jej twórczości. Pamiętamy nie tylko jej zupełnie unikalny głos, to cudowne wokalne zmanierowanie i wyjątkową ekspresyjność, ale też jej artystyczny manifest, ten par excellence polityczny sprzeciw wobec niesprawiedliwości i nietolerancji. Nie ma więc wątpliwości, że to w warstwie symbolicznej tkwi rewolucyjność Billie Holiday, która nie bała się zabrać głosu, stawiając się po stronie ofiar − masy tych wszystkich Innych, którzy z powodu ideologicznego fantazmatu, byli dyskryminowani i wykluczani.
www.youtube.com/watch?v=Web007rzSOI
W tym kontekście napisać trzeba o Strange Fruit, jednym z jej najsłynniejszych i najbardziej głębokich utworów. Jego wydźwięk był – i jest nadal − tak wielki, że amerykański magazyn „Time” uznał go za najważniejsze dzieło XX wieku. W tym, co śpiewa odnaleźć można jej wnętrze. Ona po prostu czuje słowa, wyciska na ich znaczeniu swoją osobowość i jak zauważył Stuart Nicholson, narzuca dalszy subiektywny wymiar ich interpretacji. Znamy jej bagaż doświadczeń i kontekst powstania utworu, zmuszeni więc jesteśmy do rozmyślań o otchłani rozpaczy. Ów protest, swoją siłą poraża i stanowi grunt dla legendy o śpiewaczce, która jakby nieobecna, odseparowana od świata, pochłonięta swoją kreacją i dla swojej kreacji, wygłasza poruszający manifest. Nie sposób go zignorować. Wystarczy posłuchać. Wystarczy dojrzeć do refleksji i jeśli się to uda, zrozumieć fenomen kobiety, dla której śpiew był nie tyle zjawiskiem estetycznym, co życiowym projektem – jej sposobem na walkę i zmianę ludzkich dusz, a na marginesie tego… również przetrwanie.
Pogrążona w muzyce do końca, będąca agonią istnienia, bo wyniszczona życiem i nałogami, Billie Holiday zmarła 17 lipca 1959 roku. Miała 44 lata.
Ps, słucham I’m A Fool To Want You. Ogarnięty smutkiem, myślę o swoim i jej życiu. Nie ma w tym symetrii, są za to miejsca wspólne. Te same normalne uczucia, jeszcze bardziej normalne pragnienia. Podobne marzenia.
www.youtube.com/watch?v=rejizpNR20A