Dzięki Krakowskiej Jesieni Jazzowej stolica Małopolski na prawie miesiąc stała się sercem muzyki improwizowanej. Kraków, dzięki staraniom dyrektora artystycznego festiwalu – Marka Winiarskiego, odwiedziły i odwiedzą największe muzyczne osobistości. Jednym z ważniejszych koncertów obecnej edycji był wspólny występ dwóch składów: The Thing i DKV. Dlaczego było to jedno z ważniejszych wydarzeń? Z kilku powodów. Po pierwsze obydwa tria tworzą wyśmienici muzycy, skandynawskie trio The Thing to Mats Gustafsson, Ingebrigt Håker Flaten oraz Paal Nilssen-Love. Z kolei DKV to chicagowscy przedstawiciele awangardowego jazzu: Ken Vandermark, Kent Kessler oraz Hamid Drake. Po drugie, muzycy, choć doskonale się znają i wiele razy wspólnie grali, to jednak w pełnym składzie nie wystąpili nigdy. Podczas festiwalu mieliśmy więc niepowtarzaną okazję usłyszeć te dwa ansamble w postaci zdublowanego trio. Oto siły połączyły zespoły reprezentujące dwie muzyczne tradycje, zespoły, których członkowie to bardzo silne osobowości i indywidualności. Co więc dzieje się na scenie kiedy stają na niej razem i wspólnie mają wykreować dźwiękową materię?

Podczas koncertu w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha działo się dużo ale niekoniecznie tego, czegoś byśmy się spodziewali znając obydwa składy. Muzycy zajęli miejsce na scenie obok siebie ale zachowując podział na dwa ansamble. Pierwszy set rozpoczął się mocnym uderzeniem i tak już pozostało właściwie przez całość jego trwania. Zmiana przyszła wraz z drugą częścią występu, która była zdecydowanie spokojniejsza (oczywiście jak na kryteria obydwu zespołów) a dźwięki już nie tak forsowane i doprowadzane do granicy. To właśnie drugi set był ciekawszy, paradoksalnie więcej się w nim działo, więcej było interakcji i dialogu. Oprócz koncentracji na muzyce była też koncentracja na sobie nawzajem, jeszcze więcej słuchania i reagowania.

Żaden z muzyków nie wysuwał się tutaj na prowadzenie, każdy stanowił ważną część, bez której całość byłaby uboższa. Mats Gustafsson i Ken Vandermark doskonale się uzupełniali. Jeden bardziej dziki i nieokiełznany, drugi bardziej ułożony, trochę spokojniejszy, obydwaj znaleźli wspólną drogę dla której spoiwem była sekcja rytmiczna. Niesamowitą robotę zrobili perkusiści: Paal Nilssen-Love i Hamid Drake – z taką wirtuozerią grać na instrumentach perkusyjnych niewielu potrafi! Bawili się rytmem i w sposób mistrzowski wspólnie kreowali rytmiczne niuanse.

Muzycy stali naprzeciwko siebie tak, jak gdyby mięli stoczyć walkę ale nic takiego się nie wydarzyło. Połączyli swoje siły a ich celem była wspólna gra, wzajemne uzupełnianie się i wytyczenie nowej ale wspólnej ścieżki. Nie było pomiędzy nimi rywalizacji a to co udało się im zaprezentować było nie do końca oczywiste. Panowie weszli na trochę nowe rewiry pozostawiając to, co tak dobrze im znane i eksploatowane we własnych zespołach gdzieś z boku. Efekt? Bardzo ciekawy koncert oraz wysokiej próby muzyka. I choć nie był to koncert powalający, to z pewnością warty zapamiętania a dla tych, którzy nie byli, pożałowania.