Tę historię znają chyba już wszyscy moi znajomi. Jako mała dziewczynka ze względu na alergię, lwią część wakacji spędzałam w domu, a nie jak inne dzieci bawiąc się na dworze. Moim nieodłącznym towarzyszem zabaw domowych stał się wtedy kanał MTV.

To był rok 1994 kiedy pierwszy raz zobaczyłam Tori Amos na szklanym ekranie. Miałam wtedy 10 lat. Z głośników odbiornika marki Elemis rozbrzmiały dźwięki „Cornflake Girl”. Siedziałam jak zaklęta pierwszy raz słysząc, że fortepian można wykorzystać w taki sposób. Gdy tylko klip się skończył wstałam od telewizora, poszłam do mamy obierającej w kuchni ziemniaki i powiedziałam: „Mamo, chce do szkoły muzycznej na fortepian”. Nie było wyjścia. Co prawda drugą Tori Amos nie zostałam, nawet nie śmiałam, ale myślę, że te kilka minut z MTV mocno zdefiniowały moje dalsze zainteresowania muzyczne i to, że dziś pracuję w tej branży.

Jak więc symboliczny był dla mnie koncert Amos 20 lat później, gdy wkraczam w szereg trzydziestolatków i zaczynam podważać swoją ścieżkę zawodową. Dodatkowo muszę się przyznać, że mimo, że Tori odwiedza nasz kraj regularnie od kilkunastu lat, ja miałam okazję zobaczyć ją na żywo pierwszy raz. Gdy w 2009 roku nagrała album „Abnormally Attracted To Sin” jedyne co zostało z niepokornego muzyka, którego tak uwielbiałam to tytuł krążka. Mimo, że w końcu mogłam pozwolić sobie na zakup biletu na koncert zawiedziona nowymi dokonaniami muzycznymi Amos nie chciałam psuć sobie obrazu, który tak pielęgnowałam w głowie od lat 90tych. Później było już coraz gorzej. Apogeum dziwności nastąpiło, gdy zobaczyłam sławetny występ z playbacku w „Dzień Dobry TVN”. Znów jak w 94tym siedziałam przed telewizorem z otwartymi ustami, ale tym razem zamiast ekscytacji czułam smutek i wstyd. Jednak, gdy w maju na rynku pojawił się „Unrepentant Geraldines” poczułam ulgę. Mistrzyni powróciła! Idę w końcu na koncert.

Z lekką obawą o muzyczny „syndrom paryski” wkroczyłam do Sali Kongresowej. Tori pojawiła się na scenie punktualnie. Serce zamarło mi jak przy przypadkowym spotkaniu ukochanej osoby. Przez chwilę nie mogłam uwierzyć, że naprawdę jestem tak blisko, że czekałam na to aż 20 lat.

Żadnych zbędnych osób na scenie. Tylko ona i instrumenty. Amos zasiadła przy fortepianie; za plecami miała jeszcze elektryczne pianino o brzmieniu organów. W połowie występu pianino zostało zastąpione organami Hammonda. Koncert otworzył utwór z albumu „Beekeeper” – „Parasol”. Niesamowite, że wystarczy chwila żeby zamknąć się w świecie, który artystka kreuje od pierwszych dźwięków. Zamyka odbiorcę dając wrażenie, iż gra prywatny koncert, gdzie jest się jedynym słuchaczem. Po drugim utworze, „Hear In My Head” Tori przywitała się z publicznością. „Za każdym razem gdy jestem w Polsce czuję się jak w domu”, po czym dodała znane dobrze fanom w Polsce: „Wiem, gdzie teraz jestem”.

W pierwszej części Artystka wykonała między innymi „Liquid Diamonds”, „Winter”, czy „A Sorta Fairytale”. Z nowego albumu można było usłyszeć tylko „Oysters”. Ten swoisty przegląd dorobku artystycznego przerwała część, w której Amos wykonuje własne interpretacje utworów innych wykonawców, nazwana „Lizard Lounge”. Artystka rozpoczęła od ballady Leonarda Cohena „Famous Blue Raincoat”. Po zaśpiewaniu pierwszej zwrotki zapomniała reszty słów co skwitowała serią „Fuck”, która przerodziła się w improwizowaną piosenkę.

W drugiej części Tori wykonała jeszcze sześć utworów, w tym „Scarlet’s Walk”, „Blood Roses”, „Sugar”. Po wykonaniu „Iieee” publiczność z pierwszych rzędów poderwała się ze swoich miejsc i podbiegła pod scenę. Wzruszona artystka zeszła ze sceny w burzy oklasków. Po chwili wróciła jednak żeby zagrać jeszcze 4 utwory. Największym zaskoczeniem było „Riot Poof”, pierwszy raz od 11 lat wykonane na żywo. Koncert zakończyło „Pretty Good Year”.

Z Sali Kongresowej wyszłam milcząc. Tori Amos zabrała mnie w podróż po swoim świecie. Warto było czekać 20 lat na to doświadczenie. I mimo tego, że wykonanie „Cornflake Girl”, mojego ukochanego utworu od którego wszystko się zaczęło, bardziej przypominało Galę Muzyki Chodnikowej w latach 90tych (chamski podkład pozostałych instrumentów do żywego fortepianu i wokalu Amos i klaszczące rączki publiki w górze) to wiem na pewno: nie zabraknie mnie na kolejnym koncercie Tori Amos w Polsce. Nie będę czekać kolejnych 20 lat.

Autorka relacji: Ada Ziółkowska

[AFG_gallery id=’21’]