Już 15 czerwca br. czyli w najbliższą niedzielę, w klubie “Szósta po Południu” odbędzie się trzeci koncert charytatywny “Jazz for James”, organizowany przez Agę Zaryan. Czasami warto czekać, aby marzenie się spełniło. Mieliśmy przyjemność rozmowy z tą znakomitą wokalistką jazzową nie tylko o tym wydarzeniu, ale także o początkach jej kariery, koncertach za granicą oraz planach na przyszłość.

Czy od zawsze wiedziałaś, że śpiew, muzyka są tymi rzeczami, które okażą się najważniejsze w Twoim życiu?

Śpiew był mi bliski od dzieciństwa. Miałam zdecydowane inklinacje w kierunku muzyki i predyspozycje głosowe. Bardzo często śpiewałam w samochodzie, jak gdzieś jechaliśmy całą rodziną. Moi rodzice słuchali bardzo dobrej muzyki rozrywkowej, w domu był fortepian koncertowy ojca który ćwiczył godzinami dziennie trudne koncerty Prokofiewa, Rachmaninowa, Musorgskiego czy Chopina, ale oprócz muzyki poważnej, w domu rodzice słuchali dobrej rozrywki : Steviego Wondera, Led Zeppelin, Jimmy’ego Hendrixa, Boba Marleya. To było jeszcze w czasach, kiedy mieszkaliśmy w Anglii, znałam na pamięć piosenki Wondera czy The Beatles, śpiewałam je na cały głos w przeróżnych okolicznościach. Miałam też zacięcie aktorskie, robiłem domowe przedstawienia. Od małego ciągnęło mnie na scenę, chętnie jeszcze w podstawówce brałam udział w przedstawieniach szkolnych. Po paru latach mieszkania w Anglii, wróciliśmy do Polski. Kiedy miałam około siedmiu lat nagrywałam swoje własne audycje radiowe na magnetofon. Wcielałam się wówczas nie tylko w rolę dziennikarki prowadzącej audycję, ale także w rolę gościa czyli ekscentrycznej artystki estradowej. Zadawałam sobie pytania i odpowiadałam na nie innym głosem. Śpiewałam wtedy też różne piosenki z różnych etapów mojego życia. Strasznie się tym ekscytowałam. Wtedy nie zdawałam sobie sprawy, że kiedyś rzeczywiście będę w sytuacji, w której ktoś będzie mnie przepytywał i naprawdę będę śpiewać w życiu dorosłym. Pierwszy raz poczułam siłę swojego głosu w latach licealnych. Mieliśmy tam nieprofesjonalne kółko teatralne związane z Teatrem Węgajty na Mazurach. Robiliśmy przedstawienie “Dancing” na podstawie wierszy Marty Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Dostałam etiudę, w której część wiersza miałam zagrać głosem. Wymyśliłam aranżację, a podczas spektaklu zaczęłam śpiewać, bez nagłośnienia. Wtedy poczułam, że wydobywanie głosu jest niezwykle przyjemne, sprawia mi radość, powoduje pozytywne doznania, uspokaja, ale daje też wielką siłę i energię. Jakiś czas później zdałam na Bednarską [Zespół Państwowych Szkół Muzycznych im. F. Chopina w Warszawie – przyp. red.], myślałam o tym, by śpiewać, równolegle zajmując się teatrem, ale nie podeszłam do egzaminów, gdyż dosławnie kilka tygodni przed egzaminem przyszła na przesłuchania Pani Ewa Bem i wybrała trzy dziewczyny do swojej klasy. To było wyróżnienie. Czułam, że to jest lepsza droga dla mnie niż deski teatralne. Do dzisiaj pamiętam co wybrałam na egzamin na PWST. Monolog Joanny D’Arc, fragment z “Niebezpiecznych Związków” i opowiadanie Mrożka “Słoń” .Zaraz po przesłuchaniach do klasy jazzu Pani Ewy Bem w lecie na warsztaty jazzowe do szkoły przylecieli muzycy ze Stanów. Dali uczniom spis obowiązkowych płyt. Zaczęłam bardzo dużo słuchać różnych nagrań i zaczęła się moja głęboka fascynacja tą muzyką. Wpadłam jak śliwka w kompot. Do Stanów, a szczególnie do NY wracałam już kilkanaście razy.

Wspomniałaś o teatrze. Nie żałujesz, że nie poszłaś w tę stronę?

Nie, bo myślę, że muzyka daje o wiele więcej wolności. W klasie maturalnej regularnie chodziłam do teatru, marzyłam o tym, żeby malować się za kulisami i wcielać się w różne niesamowite role. Jednak jazz pokrzyżował mi te plany. Okazało się, że to muzyka jest moim powołaniem. Jazz, to droga wolności, którą sama sobie kreuję, na której sama jestem za siebie odpowiedzialna. Oczywiście ważni są muzycy, którzy ze mną tworzą muzykę i menager, który organizuje nam pracę i wspiera projekty. Nie muszę czekać na żadne telefony, bo jak mam pomysł to ruszam do pracy i w tę pracę angażuję innych. Nie muszę się ścigać, mogę iść swoją drogą, nie oglądając się za innych. Mogę być niezależna od wszystkiego, co się dzieje naokoło. Nie żałuję, że nie jestem aktorką, chociaż nadal z podziwem patrzę na utalentowanych aktorów i aktorki. Może kiedyś będę miał jeszcze okazję się wykazać? Myślę, że dubbing musi być świetną przygodą. Ale w muzyce czuję się spełniona. Jestem szczęśliwa, że moja pasja jest moją pracą. Dobrze wiem, że nie wszyscy mają to szczęście i tylko czekają na piątek, kiedy będą mieli wolne. Jestem wdzięczna losowi, bo – oprócz talentu i pracy – to piękne zbiegi okoliczności decydują o tym, że ktoś może się realizować w swojej pasji.

Wspomniałaś o tym, że w domu był fortepian, że na Twojej drodze pojawiła się Ewa Bem. Czy to były inspiracje, które wpłynęły na to, że zdecydowałaś się akurat na jazzową drogę?

Chociaż tata jest pianistą, nie wpłynął na wybór żadnej mojej drogi. Nie posłał mnie do podstawowej szkoły muzycznej, ani nie poprosił innego nauczyciela by uczył mnie prywatnie. To jest chyba dość nietypowe w rodzinach muzyków. Swoją drogę znalazłam sama, jako nastolatka. Ojcu zawdzięczam geny, możliwość osłuchania się z muzyką w wieku dziecięcym. Moja mama jest anglistką, ale też melomanką, jako młoda dziewczyna często chodziła do filharmonii na koncerty. Do dziś często bywa na moich koncertach, ceni moje płyty i zawsze dopinguje. Bezpośredniego wpływu nie miała także Pani Ewa Bem, choć była moją nauczycielką przez parę lat. Biegałam do Pani Bem na lekcje jak na skrzydłach i z wypiekami na twarzy. Dzięki niej zaczęłam otwierać się na muzykę, dodała mi otuchy na starcie, wspaniale wspominam lekcje z Panią Ewą i Andrzejem Jagodzińskim, który wspaniale akompaniował mi na lekcjach. Wiele mnie te doświadczenia nauczyły. Po szkole nasze drogi z Panią Bem się rozeszły i nigdy nie usłyszałam od niej pochwał. Tak czasem widocznie bywa. To, co najbardziej wpłynęło na to, co teraz robię, to moje wczesne wyjazdy do Stanów Zjednoczonych na warsztaty jazzowe. Jako początkująca wokalistka poleciałam dwa razy na stypendium do Kalifornii, wysyłałam tam swoje pierwsze dema, nagrania. Tam poznałam wokalistki, które nauczyły mnie podstawowych spraw, o których w Polsce często się nie mówi. To było bardzo znaczące dla mnie, takie sprawy jak komunikacja z zespołem, przekaz tekstowy, wiele aspektów psychologicznych, które mają wpływ na to co się przekazuje publiczności. Bycie na scenie powinno mieć jakiś cel, wokalista ma misję do spełnienia swoją muzyką. To nie musi być koniecznie temat poważny, powiniem być jednak przekazany z pasją. Trzeba też interpretować teksty, a nie tylko je odśpiewywać. Tego m.in się uczyłam właśnie na letnich warsztatach.

Czemu zdecydowałaś się wydawać swoje płyty oraz występować pod pseudonimem Aga Zaryan?

To nie był zabieg stricte marketingowy, ale na pewno celowy. Problem z moim nazwiskiem, Agnieszka Czulak, a kiedyś Agnieszka Skrzypek, był taki, że jak występowałam za granicą, to Agnieszka Skrzypek było nie do wymówienia. Do tego popełniano błędy na plakatach, radiowcy także nie wiedzieli jak wymówić moje panieńskie nazwisko. Było wiadomo, że trzeba wymyślić jakiś pseudonim. Wokaliści jazzowi zazwyczaj mieli pseudonimy: Nina Simone, Frank Sinatra, Billie Holiday, Abbey Lincoln. Wpisałam się w tradycję pseudonimów artystycznych. Powstał wówczas pomysł z Agą Zaryan. Tym pseudonimem wspominam swojego dziadka, Jana Zarańskiego. Zarański Jan, czyli Zaryan. Tak się złożyło, że dopiero moja druga płyta, “Picking Up the Pieces” (2006), przyniosła mi większą rzeszę słuchaczy, niż “My Lullaby”, wydana cztery lata wcześniej pod nazwiskiem Agnieszka Skrzypek. Pseudonim mi pomógł, bo jest łatwy do zapamiętania, jest międzynarodowy. Sukces płyty przerósł oczekiwania wszystkich, sprzedano kilkadziesiąt tysięcy egzemplarzy. Od tamtej pory staram się iść do przodu i wykorzystać dobrą passę.

Każda Twoja płyta jest inna. Czy nie boisz się, że słuchacze będą Cię krytykowali za tak różne projekty ciągłe “skakanie” po tematach?

Nie boję się tego, ponieważ wiele tematów mnie inspiruje, interesuje. Teraz zbieram tematy na nowa płytę autorską, którą planuję wydać za dwa lata, ale nie chcę się spieszyć. Z płytą “Remembering Nina & Abbey” z 2013 roku było tak, że chciałam się zmierzyć z muzyką, której słuchałam, jak zaczynałam swoją karierę. Byłam ciekawa, jak zabrzmią te piosenki po dobrych kilkunastu latach śpiewania. Cieszę się, że ta płyta powstała i mogę promować ją w Polsce. Płyta “Umiera piękno” z 2007 roku była za to możliwością upamiętnienia powstańców warszawskich. Moi dziadkowie i dziadkowie Michała Tokaja, kompozytora utworów na “Umiera Piękno” brali udział w powstaniu. Ten temat nie jest nam obojętny, wzbudza w nas silne emocje. Bardzo się cieszę, że nagrałam ten album. “Księga olśnień”, wydana w 2011 roku, jest kontynuacją ścieżki z muzyką poetycką śpiewaną po polsku. Oddałam temu krążkowi wiele serca, za co nagrodą były np. dwa Fryderyki. Co ciekawe, moje jedyne Fryderyki otrzymałam w kategorii “Muzyka poetycka”, anie jazzowa. Nie lubię ocen z góry. Bardzo nie lubię również, gdy artyści mówią, że są lepsi od innych, ponieważ grają swoją muzykę, a nie standardy. Niektórzy uznani wokaliści nie pisali swoich piosenek, a przeszli do historii muzyki. Nie ma recepty na sukces. Nigdy w życiu nie śmiałabym powiedzieć komukolwiek, która droga jest najlepsza, bo ja tego nie wiem. Dodam, że moim zdaniem zaśpiewaniu coveru w sposób osobisty to jest prawdziwe wyzwanie. Lubię robić różne projekty. Teraz czas na kolejny autorski album

Mówisz o wyzwaniu – jesteś ambasadorką Polskiej Akcji Humanitarnej. Nie bałaś się komentarzy, zwłaszcza tych negatywnych?

Spotkałam się z różnymi opiniami, ale głównie pozytywnymi. Janinę Ochojską poznałam w 2012 roku, kiedy razem z Grzegorzem Turnauem tworzyli akcję SOS i powstała piosenka “Uwaga, uwaga”. Do piosenki zaproszono wielu artystów i wszyscy śpiewaliśmy wspólną piosenkę. Na początku tego roku dostałam do Janki Ochojskiej wyjątkowe zapytanie czy nie zdecydowałabym się objąć funkcji ambasadora PAH. Podziwiam Jankę od lat. To jest dla mnie wyróżnienie móc wspierać ich niezwykłe akcje. Zakończyliśmy właśnie zbiórkę pieniędzy na studnię w Sudanie, z czego jestem niezwykle dumna. Oczywiście, miałam na Facebooku kilka dyskusji, czy w Polsce nie ma osób, którym można pomóc, tylko trzeba ich szukać w Afryce… Każdy pomaga, komu chce, nie ma żadnego przymusu. Bycie artystą to praca nieco egocentryczna, człowiek jest skupiony na sobie, na swoim projekcie, płycie. Takie akcje charytatywne dają mi w pewnym sensie równowagę wewnętrzną, uczą mnie pokory, koncentracji na innych oraz doceniania tego, co mam. W tym miejscu bardzo dziękuję wszystkim osobom, które zdecydowały się dołączyć do akcji za moją namową.

Jest jeszcze jedna akcja, którą wspierasz…

Tak, od 2010 roku wspieram Jamesa Wachirę, ofiarę walk plemiennych w Kenii. Śledzę jego losy poprzez Tomasza Sudrę – Polaka, który prowadzi fundację Watu kwa Watu w Nairobii. Jestem w kontakcie mailowym z Jamesem, na bieżąco pisze mi o swoich sukcesach na uczelni. Koncert “Jazz for James”, który odbędzie się 15 czerwca o 18-tej i 20-tej, będzie trzecią edycją tego wydarzenia. Każdy zakupiony bilet jest cegiełką, która pomoże temu chłopakowi skończyć studia, których normalnie nigdy by nawet nie zaczął, ponieważ został sierotą w wieku 12 lat i musiał utrzymać swoje siostry. Gdyby nie pomoc ludzi, nie miałby szansy żyć godnie. To będzie dla mnie ogromna radość, kiedy zbierzemy brakujące pieniądze, a James skończy studia i znajdzie pracę, która pomoże mu godnie żyć. Radość daje mi także fakt, że taki wyjątkowi artyści jak m.in Urszula Dudziak, Stanisław Soyka czy Michał Urbaniak zdecydowały się wesprzeć Jamesa. Muzyka naprawdę łączy i daje nadzieję. Bądźcie z nami w niedzielę. Przy okazji poznacie wspaniały nowy klub jazzowy Szósta Po Południu, w którym regularnie odbywają się ciekawe koncerty. Mają najlepsze drinki w mieście !

Koncertowałaś więcej za granicą, niż w Polsce. Teraz powoli się to zmienia. Polska publiczność jest wybredna?

Polska publiczność jest bardzo różna. Mój ostatni koncert był w Koninie, w niewielkim mieście. Publiczność tam była genialna, długo rozmawiałam z nimi po koncercie, podpisywałam płyty. Ludzie z małych miejscowości bardzo doceniają to, że dociera do nich taki rodzaj muzyki. Są jej ciekawi, otwarci na nią, chcą ją poznać. Muszę powiedzieć, że Warszawa jest dość trudnym miastem. Tutaj jest najwięcej propozycji muzycznych, ta publiczność jest najbardziej zdystansowana. Mimo to, lubię tu występować, bo to moje miasto. W Warszawie czasem brakuje spontaniczności, Warszawa się za bardzo “pilnuje” (śmiech). Mniejsze miasta bardzo doceniają, mam takie odczucia po powrocie. Za granicą, jazz jest muzyką uniwersalną, dociera wszędzie. Jest muzyką wolności, co dość dziwnie grało się w Chinach, gdzie nie ma tej wolności. Śpiewałam na ostatnim istniejącym tam festiwalu jazzowym “Nine Gates” i miałam przykład tego, że naturalne reakcje, które wywołuje jazz, są gaszone w zarodku. Taka muzyka nie ma tam niestety przyszłości. W pewnym momencie podczas naszego występu na trawniku przed sceną pojawiły się dzieci, które zaczęły podrygiwać i tańczyć. Takie naturalne reakcje zawsze mnie cieszą. Nagle zjawiło się dwóch strażników, usunęli dzieci z trawnika i przywołali je do porządku. To było dla mnie przykre doświadczenie. W Chinach nie ma co liczyć na spontaniczność, to nie jest miejsce na rozwój jazzu. Oprócz tego, organizacyjnie też było słabo, wszystko było poopóźniane, nikt prawie nie zjawiał się o czasie. Całkiem inaczej było w Japonii, gdzie byliśmy traktowani niemal po królewsku, każdy się nami zajmował, do tego stopnia, że my czuliśmy się nieco zakłopotani. Generalnie, jazz może kwitnąć prawie wszędzie, poza małymi wyjątkami.

Jakie jest największe marzenie Agi Zaryan?

(śmiech) Hmm… moim muzycznym marzeniem jest to, aby ta dobra passa, która zaczęła się kiedy skończyłam 30 lat i wydałam płytę “Picking Up the Pieces”, nadal trwała i umożliwiała mi nagrywanie ze świetnymi muzykami i podróżowanie z muzyką po świecie. Mam wspaniały zespół. Mam nadzieję, że nadal będę miała słuchaczy, którzy legalnie kupują moje płyty i przychodzą nas słuchać. Kupowanie oryginalnych płyt umożliwia mi dalszą pracę. A weny i pomysłów mi na szczęście nie brakuje. Jutro lecę śpiewać do Turcji, za kolejne dwa dni do Sopotu, a w niedzielę będziemy wspierać Jamesa w Warszawie w Szóstej po Południu. Takie życie muzyczne jest marzeniem !

Która z Twoich płyt jest Ci najbliższa?

Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie. To tak jak z dziećmi: nie wybieramy jednego dziecka, jeżeli mamy ich kilkoro. Dzieci i albumy mogą być bardzo różne. Moje płyty różnią się, część była nagrywana w Los Angeles, część w Polsce. Masa wspomnień, nie potrafię wybrać jednej ulubionej. Za każdym razem, kiedy wydaję płytę i trwa okres jej promocji i koncertowania, po około pół roku zaczynam myśleć już o kolejnym krążku. Koncentruję się na kolejnych płytach, bo te wydane już “wyleciały z gniazda” (śmiech). Nie mam potrzeby wracania do nich zbyt często. Myślę o tym co dalej… Ta najbliższa zawsze będzie w formie tworzenia. Wydałam w sumie osiem albumów i za każdym razem czuję się jak debiutantka, zawsze się zastanawiam, jak dana płyta będzie przyjęta. To jest ekscytujące w tym zawodzie. Trudno wpaść w rutynę. A właśnie, jaka jest Wasza ulubiona moja płyta?

“Picking Up the Pieces”!

Jesteście jednymi ze słuchaczy, którzy wpłynęli na sukces tej płyty. Należą się Wam podziękowania ! Jedna ze znanych piosenkarek estradowych powiedziała mi przed wydaniem tego albumu wprost, że nie widzi szans, żeby jazz stał się doceniony na szerszą skalę. Oczywiście to nie jest muzyka, która będzie grana na trasie Lata z Radiem, ale naprawdę w Polsce są tysiące ludzi, którzy szukają alternatywy dla tego co “hula” w większości rozgłośni radiowych… Spotykam tych słuchaczy na koncertach, są wspaniali. Chcę zachęcić wszystkich, którzy boją się jazzu by spróbowali dać mu szanse. Jazz wokalny różni się od instrumentalnego. Ten pierwszy jest na ogól bardziej przystępny, więc może jest dobry na to pierwsze spotkanie z jazzem. Zapraszam!