Siódemka uważana jest za cyfrę przynoszącą szczęście. W przypadku Lisy Stansfield, można być pewnym, że płyta pt. „Seven” zapewni wokalistce jeszcze większą rzeszę fanów. A tych, którzy zakochali się w niej na początku jej kariery, rozkocha w sobie na nowo. Zwłaszcza, że na kolejny materiał musieli czekać aż dziesięć lat.

Autorką wszystkich utworów jest sama Stansfield. Swój udział w ich tworzeniu miał również jej mąż (oraz członek zespołu Blue Zone, w którym wokalistka zaczynała swoją karierę) – Ian Devaney, który zajął się także produkcją albumu. Po wydaniu ostatniej płyty, „The Moment” w 2004 roku, Stansfield postawiła na karierę aktorską, grając m.in.: w serialu „Monkey Trousers” czy filmie „The Edge of Love”. W 2012 roku, artystka postanowiła jednak powrócić do studia nagraniowego, czego efektem jest dziesięć nowych utworów. Już same single, „Can’t Dance” oraz „Carry On”, udowadniają, że wokalistka jest mistrzynią funku i soulu. Dynamiczne brzmienia -nasuwające czasem skojarzenia z erą disco- uwodzący wokal Lisy oraz charakterystyczny pazur, powodują, że każdy słuchacz szybko zostanie złapany w pułapkę, z której nie będzie chciał się wydostać. Nogi same rwą się do tańca, całe ciało włącza tryb „dance on”, a w głowie przez długi czas pozostaje melodia z refrenu.

Podobnie dzieje się podczas słuchania pozostałych propozycji Stansfield, w tym numerów „So Be It”, „Stupid Heart” czy „Why”. Trzeba przyznać, że w tym ostatnim, linia melodyczna od samego początku łudząco przypomina przebój „Fever”, z repertuaru Peggy Lee, a chwilami na myśl przychodzi także kawałek „Moon Over Bourbon StreetStinga. Współproducentem utworu został pięciokrotny zdobywca Nagrody Grammy – Jerry Hey (producent dwóch innych kompozycji z płyty – „Picket Fence” oraz „The Rain”). Całość zachowana została w niezwykle chwytliwym, eleganckim klimacie, świetnie pasującym do kasyn czy widowiskowych sal koncertowych. Mocne akcenty bębnów, tub, saksofonów czy przeszkadzajek oraz ekspresja w głosie Lisy, tylko dopieszczają utwór, wywołując u słuchaczu poczucie dreszczyku na plecach. Jeśli z kolei o instrumentach dętych mowa, nie wolno pominąć wyżej wspomnianego -świetnego skądinąd- „Picket Fence”, w którym usłyszeć można doskonałe wstawki trąbek i saksofonów, genialnie współgrających z perkusją i wokalem Stansfield.

Na płycie znajdziemy też nieco mniej energiczne utwory. Na szczególną uwagę zasługuje moim zdaniem intymny, zachowany w stylu rhythm&bluesa, kawałek „The Crown”, przywracający wspomnienia piosenek z poprzednich albumów wokalistki, takich jak „Real Love” (1991) czy „Face Up” (2001). Warto wspomnieć, że utwór wyprodukował Peter Mokran, zdobywca dwóch statuetek Grammy w 2010 roku. Bardziej wrażliwi słuchacze powinni natomiast sięgnąć po budującą napięcie kompozycję „The Rain”, z piękną warstwą tekstową oraz ciekawie rozbudowującą się linią melodyczną i skromnymi wstawkami na kontrabasie. Pozytywnie wyróżnia się także, zachwycająca wokalnym liryzmem i romantyzmem, bardzo emocjonalna ballada „Conversation”. Wśród zaprezentowanych na płycie propozycji, nie mogło zabraknąć utworu idealnie pasującego do ścieżki dźwiękowej najlepszych hollywoodzkich produkcji, np. serii filmów o Jamesie Bondzie, czyli numeru „Love Can”. Niebanalne rozwiązania muzyczne, niepowtarzalny klimat (znacznie odbiegający od brzmień poprzednich utworów) oraz pewnego rodzaju tajemnica i mroczność w głosie Stansfield, to murowany faworyt na motyw przewodni kolejnej filmowej części przygód Agenta 007.

Takiego albumu, jak “Seven” oczekiwałem po dziesięcioletniej przerwie! Lisa Stansfield zaprezentowała nowy i raczej zróżnicowany pod względem stylistycznym materiał, pełen soulowych i rhythm&blues’owych brzmień. Całość opatrzona została wciąż wciągającym wokalem artystki oraz budującymi napięcie aranżacjami. Słuchając tej płyty, chce się mieć nadzieję, że wokalistka pozostanie przy muzyce i nie zrobi sobie kolejnej -równie długiej- przerwy.

PS, chyba, że jej efektem miałby być tak wspaniały krążek, jak ten!