Od razu można powiedzieć, kto tu po co przyszedł. Trochę po napisach na koszulkach, trochę i po czapkach. Bo jak kto w fikuśnym kapelutku, to raczej na Pink Freud. A jak kto z dredem, to raczej kupuje piwo i czeka na część drugą, czyli Lao Che. W piątek, 14go marca w klubie Studio, wystąpiło Lao Che i Pink Freud w ramach wspólnego projektu JAZZOMBI!E. Gwiazdą wieczoru raczej było Lao, a dla ekipy dowodzonej Wojtka Mazolewskiego była to raczej przygoda z nową publicznością.

JAZZOMBI!E to wspólna trasa koncertowa obu zespołów, ale koło jazzu ta muzyka tylko przechodziła i to zaledwie kilka razy. Jasne, Pink Freud to muzycy jazzowi, i to dobrzy muzycy jazzowi, ale tutaj hałasują dość punkowo i prosto. Trzeba przyznać, że to się podoba i takie jest zamierzenie. Nawet jak ktoś przyszedł posłuchać tylko Lao Che to kiwa sobie głową i myśli, że jazz to jest w sumie muzyka i dla niego. Spełnia więc ten projekt pewną misję edukacyjną i promocyjną. A przy tym bawi i cieszy.

Dość powiedzieć, jakie emocje obudziły się w tłumie:

“Drugi kawałek, stary, no przeniósł mnie po prostu w inny świat. Jakieś stary, egipskie uliczki!”.

Do dziś nie potrafię zrozumieć tych skojarzeń wywołanych muzyką Pink Freud, ale nie można odmówić im oryginalności.

Koncert bardzo był studencki, miał w sobie coś z Juwenaliów. Może dlatego, że wśród publiczności znalazły się takie indywidua jak pan Małpa (tak za nim wołali) w stroju małpy, z ogonem i uszami. Był nawet jego kolega w stroju tygrysa. Było też kilka innych studenckich gęb i zaledwie kilku zawstydzonych swym wiekiem trzydziestolatków.

 ***

JAZZOMBI!E nie jest z pewnością inicjatywą dla zdeklarowanych fanów jazzu, ale rzecz przyjemna i mocno rozrywkowa dla wszystkich innych.