W piątkowy wieczór 7 lutego, w warszawskim Teatrze Syrena akustyczny koncert zagrała Marika, polska wokalistka wykonująca muzykę reggae. Wraz ze swoim czteroosobowym zespołem oczarowała zgromadzoną publiczność nie tylko swoją muzyką oraz wokalem, ale – przede wszystkim – osobowością i sposobem bycia.
Koncert rozpoczął się w miarę punktualnie. Dziesięć minut po planowej godzinie rozpoczęcia (tj. 20:00), na scenie pojawili się instrumentaliści Mariki: perkusista Jerzy „Jurand” Markuszewski, basista Michał „Misiek” Przybyła, gitarzysta Krzysztof „Ufo” Nowicki oraz klawiszowiec Patryk Kraśniewski. Muzycy zaczęli grać intro do pierwszego utworu – „Reve„, pochodzącego z ostatniej płyty wokalistki pt. „ChilliZET Live Sessions„, wprowadzając na salę reggae-jazzową atmosferę. Nieco potem do kwartetu dołączyła Marika, która uzupełniła całość swoim kobiecym głosem.
Już od samego początku koncertu można było poczuć, że Marika to nie tylko artystka, ale także – przede wszystkim – pozytywna i normalna osoba z ogromnym poczuciem humoru, świetnie porozumiewająca się z publicznością oraz swoimi muzykami. Po wykonaniu przyjemnego utworu „Tysiąc rzeczy” (z uroczymi przeszkadzajkami w trakcie), wokalistka przedstawiła swoich muzyków, których także nie opuszczał dobry humor. Niezwykły luz oraz dystans wokalistki do siebie można było zaobserwować po wykonaniu każdej propozycji (np. po zaśpiewaniu singla „Moje serce” zapytała swoich scenicznych partnerów, czy „wygłupia się, czy jej zachowanie jest jeszcze w normie”, a po numerze „Smok” wyznała, że ostatnio była chora i ma czasem „zawieszki” w swoich wypowiedziach). Trzeba też przyznać, że jej zachowanie nieco zepchnął muzykę na drugi plan. Mimo, że każdy z utworów został wykonany na wysokim poziomie, nie można było przejść obojętnie wokół ciepła i skromności Mariki. Taka postawa przykryła także niewielkie problemy wokalne podczas śpiewania wysokim partii w „Momentach„, „Smoku” czy „Tysiącach rzeczy”.
Wyraźnych wpadek nie zaliczyli natomiast instrumentaliści, który z kawałka na kawałek grali jeszcze lepiej – od „Reve”, przez „Moje serce” (z miłym dla ucha początek na gitarze), „Smoka” (z fenomenalną „solówką” całego kwartetu oraz partią bębnów), aż po numer „Baqaa„, który należał do perkusisty. Co więcej, wokalizy wyśpiewane przez Marikę na początku utworu prawie zbiły mnie z krzesła. Szkoda, że piosenkę później („Momenty”), te partie nie brzmiały już tak ciekawie. Wszystko zrekompensowała mi natomiast wstawka bębnów, która podkreśliła reggae-jazzowy klimat koncertu.
Radość oraz zabawę czuć było także w sposobie śpiewania artystki. Jednym z najciekawszych momentów całego koncertu było wykonanie utworu „Stop„, w trakcie którego wokalistka dwukrotnie krzyknęła „cisza!”, na co instrumentaliści przestawali grać. Chociaż zabieg (zapewne) zaplanowany, dał bardzo interesujący efekt, co podkreśliła sama wokalistka stwierdzeniem „ja to umiem ich wychować”, rozbawiając zgromadzonych w sali. Pięknym fragmentem koncertu było zaprezentowanie przez Marikę zespołu, podczas którego artystka stanęła z boku sceny, a mężczyźni zdobyli gromkie brawa (tutaj też nie mogło zabraknąć błyskotliwe tekstu wokalistki – „brawa, założyli nawet koszule do teatru!”). Zaskakującym momentem było również przerwanie koncertu przez Marikę, co wytłumaczyła tym, że… „w końcu jesteśmy w teatrze, więc musimy zrobić przerwę”. Przedtem jednak, w Syrenie zabrzmiała „Bezsenność w Warszawie„, która wprowadziła na salę olbrzymią dawkę liryczności, wzruszeń oraz sentymentów. Klawiszowe intro poruszyło niejedną osobę oraz samą wokalistkę, która zaczęła tańczyć w rytm muzyki.
Po dwudziestu minutach odpoczynku charyzmatyczna performerka powróciła na scenę w nowej kreacji, zamieniając białą „kołdrowatą” (jak sama określiła) sukienkę na smukła czarną kreację. Ponieważ pojawiła się na swoim miejscu jako jedyna, drugą część koncertu rozpoczęła od opowiedzenia dowcipów, do którego tło muzyczne stworzył jej perkusista. Markuszewski okazał się także nie gorszym opowiadaczem dowcipów, co Marika. Pierwszym utworem wykonanym po przerwie było dynamiczne „Uplifted„, w którym największym walorem były wysokie dźwięki wykonane przez wokalistkę.
Niespodzianką dla zgromadzonych w teatrze widzów były cztery dodatkowe utwory, które wykonała Marika oraz jej instrumentaliści: „Nieważne ile” z solówką na klawiszach, „Ostatni raz” z rewelacyjną partią wokalną… klawiszowca, wzruszająca „Modlitwa dziewczyńska” oraz „Ile we mnie jest„, poruszająca lirycznym zakończeniem. Na bis wokalistka zaprezentowała piosenkę „Najtrudniej„, która wyróżniła się spośród pozostałych wykonań elektro-syntezatorowym tłem dźwiękowym.
Marika udowodniła, że bycie świetną wokalistką oraz posiadanie znakomitych muzyków na scenie to nie wszystko. Ważne (o ile nie najważniejsze) jest – przede wszystkim – bycie sobą, pozytywna energia oraz „przyjacielskie” nastawienie do zgromadzonej publiczności. Mam nadzieję, że artystka jeszcze nieraz zagra koncert w stolicy.