Trzy tygodnie temu miał miejsce koncert Franka McComba oraz Ani Szarmach wraz z sekcją rytmiczną muzyków na co dzień znanych z działalności pod logiem „Poluzjanci”. Wydarzenie o tyleż niecodzienne, że angażujące polskich muzyków do gry, którą na co dzień możemy jedynie obserwować przez szybkę ekranu komputera, i zestaw Hi-Fi na biurku w domu. Zawszę miło jest zobaczyć, rodaków wyłażących ze skóry, aby dotrzymać kroku artystom występującym na najznakomitszych scenach światowego jazzu.

Program rozpoczęty od utworów śpiewanych przez epatującą tego wieczoru seksapilem gwiazdę polskiego soulu Anię Szarmach. Przy plastycznym akompaniamencie zaaranżowanych przez Jabłońskiego groove’ów stanowił pierwszą część tego wieloetapowego i niezwykle wysmakowanego widowiska. Widowisko, które uzmysławia jak daleko rozbieżne są drogi polskiej krytyki muzycznej, a zapotrzebowaniu młodych, zainteresowanych kulturą. Nieobecność telewizji jest dla mnie niezrozumiała i bulwersująca. Świadczy o zerowym zaangażowaniu zarówno prywatnych stacji,  jak i ignorancji managementu telewizji publicznych. Oczywiście polska telewizja chętnie zaserwuje nam reportaż z kolejnego festiwalu golonki w Sopocie czy święta farsy w Opolu, generując tym samym większe zainteresowanie kolejnymi seriami programów castingowych. Trzymając nas w przekonaniu, że to jedyna droga do uświadomienia Polski muzycznie. Otóż nic bardziej mylnego.

Lubię tych ludzi. Dają się lubić. Poprzez swój kunszt i zaangażowanie świadczą prawdzie w muzyce. Prawdzie, której na dzień dzisiejszy mamy horrendalny deficyt. Zarówno w radio, telewizji jak i powoli w polskim internecie. Deficytów jest w naszym kraju sporo, ale w deficyt intelektualny nie wierzę. Świadczy o tym hall Poznańskiego teatru Apollo pełen ludzi już ponad godzinę przed rozpoczęciem. Gdyby nie artyści – którzy poprzez swoją wytrwałość i wykazywaną inicjatywę sprawiają, że warto przebyć mękę polskiej komunikacji, aby spędzić wraz z nimi wieczór wyraźny we wspomnieniach nawet kilka tygodni później – nasza rodzima oferta koncertowa ograniczyła by się do medialnej papki hermetycznie szczelnej dla politycznie niezaangażowanych.

Muzyczne ukontentowanie obecne jeszcze wiele godzin po wybrzmieniu ostatniej melodii miało związek nie tylko ze strumieniem drgającego powietrza wentylującego nasze uszy. To było również wszystko to co poczuliśmy za sprawą obrazu. Nowojorskiego luzu nie da się nie dostrzec. Frank jako artysta bywały wzdłuż i wszerz globu dobrze wie jak pozytywnie oddziaływać zarówno na publikę jak i kolegów i koleżanki z zespołu. Po zakończonej pierwszej części koncertu wspólnie zagranym numerem został na scenie sam z basistą i perkusistą: Piotrem Żaczkiem i Robertem Lutym. To był moment, w którym niejako przejął rolę dyrektora artystycznego po poprzedzającym go Jabłońskim nad ciągłością przedsięwzięcia. Kompozycje znane i lubiane w nowej odsłonie aranżacyjnej z nowymi angażami instrumentalnymi integralnie współgrały, co po chwila zaskakując zawartą w nich energią, odmienną, a zarazem spójną z konwencją rozpoczętą przez Szarmach.

Kolejne hity sączące się spod klawiszy syntezatorów i elektrycznego pianina rozrywały ekspresywnością każdego unisono i wielokrotnie oscylowały na granicy załamania. Następująca po sobie nerwowość z wstawkami w kolorze granatowym sprawiały, że momentami powściągliwość na publice słabła, przerywana okrzykami zadowolenia.

Warto wspomnieć o „siostrach” które sprawiały, że brzmienie instrumentalistów z ekipy Poluzjantów ukierunkowane, nabrało zupełnie nowego, pełniejszego dźwięku. A momentami tlący się jedynie wokal Ani Szarmach zyskał poparcie chóru dającego jej odskocznię do odważniejszych partii.

Po drodze pojawiła się krótka prelekcja na temat twórczości Donnego Hathawaya i jego nagraniach w Bitter End club na Manhattanie, których to trybutem, był materiał przez McComba zagrany solo. Aczkolwiek nie tylko. Moment w którym Frank zaprosił Anię do duetu przy fortepianie. „Nieoczekiwana?” prośba spowodowała, iż nieśmiało wynurzając się zza kulisy do fortepianu podeszła lekko stremowana i pomimo wszelkich zapewnień o swojej wartości – poprzestała na z góry upatrzonej pozycji ozdoby i wokalnej otuliny dla amerykańskiego pianisty. Jedyny mój zawód tego koncertu.

Wielokrotnie podkreślana przez Franka „prawda w muzyce” stała się ciałem właśnie tego wieczoru. Długa część fortepian solo, w duecie z Anią, a później saksofonistą Maciejem Kocińskim sprawiła, że mogliśmy się poczuć ugoszczeni w pięciogwiazdkowym fotelu z którego wszelki ruch okazuje się zbędny. To za sprawą niezwykłej atmosfery interakcji muzyków z widownią. Sprawiającej iż jesteś potrzebny w tej układance jak piąta struna w gitarze basowej. Generująca przyjemność daleko poniżej tego, co jesteśmy w stanie świadomie zarejestrować.

Nad aktualnością brzmienia pracuje się latami. Świadectwem dobrze wykonywanej pracy na dzień dzisiejszy nie są już nagrania studyjne, to właśnie spotkania na scenie definiują jakość i prawdziwość. To one zasługują na zainteresowanie mediów i publiki. Ruszmy sprzed telewizora do miejsca, w którym możemy pozwolić pozytywnie się zaskoczyć.

Czysta rekreacja.

Frank McComb – instrumenty klawiszowe

Ania Szarmach – wokal

Grzegorz Jabłoński – instrumenty klawiszowe
Piotr Żaczek – bas
Robert Luty – perkusja
Damian Kurasz – gitara
Maciej Kociński – saksofon
Jakub Waszczeniuk – trąbka
Kasia Dereń i Irena Kijewska – chóry

[nggallery id=259]