Janelle Monáe zadebiutowała na rynku muzycznym w 2003 roku, jednak na jej pierwszy album (“The ArchAndroid”) musieliśmy czekać aż siedem lat. W międzyczasie pojawiła się debiutancka EPka “Metropolis: Suite I (The Chase)”. Jutro do sklepów trafia druga studyjna płyta – “The Electric Lady” (w Polsce album dostępny będzie od 16 września).

Prace nad materiałem na “Elektryczną Damę” rozpoczęto w 2011 roku. Od pierwszego utworu, uwertury “Suite IV: Electric” słuchacz zostaje wprowadzony w klimat iście bondowski. Warto pamiętać, że “Suite I (The Chase)” to podtytuł pierwszej EPki Janelle Monáe, a “Suite II” i “Suite III” znalazły się na jej debiutanckim krążku – “The ArchAndriod”. Podobnie jak poprzednie, czwarta i piąta uwertura zostały nagrane na wysokim poziomie.

“Givin’ Em What They Love”, “PrimeTime” czy piąta część uwertury (“Suite V Electric Overture”), trzymały w napięciu od samego początku tworząc przed oczami sceny z kolejnych części kultowej serii filmów o Jamesie Bondzie. Potężną dawkę R&B i soulu wprowadziły natomiast takie utwory, jak spokojne “Victory”, w którym Janelle płynie. Znakomite górne partie wokalne przyprawiły mnie o ciary na całym ciele! Następnie dynamiczne “We Were Rock & Roll” czy “Look Into My Eyes”, które są kolejnym przykładem na to, że Monáe w pełni zasługuje na miano najlepszego głosu młodego pokolenia. Genialnym zabiegiem są również przejścia dźwiękowe z “It’s Code” do “Ghetto Woman” oraz z “Can’t Live Without Your Love” do “Sally Ride” (ten sam zabieg wykorzystany został przy poprzedniej płycie artystki).

Prawdziwym zastrzykiem energii okazał się drugi singel promujący album – “Dance Apocalyptic”. Całkowicie różni się od reszty. Szybki kawałek z wpadającym w ucho refrenem oraz szaloną atmosferą kojarzącą mi się z amerykańskimi chórami kościelnymi, od razu porwał mnie do tańca i długo pozostawał w mojej głowie. Takiego samego zdania nie mam o pierwszym singlu – “Q.U.E.E.N.” (feat. Erykah Badu), który okazał się najnudniejszą propozycją spośród wszystkich kawałków. Mimo dobrej aranżacji na tle innych utworów wypadał blado. W zasadzie w utworze nie dzieję się za wiele, prócz tego, że swoje partię śpiewa Janelle, następnie Erykah, czasami słychać trąbkę i znakomicie zaaranżowane chórki, to na krążku są znacznie lepsze kompozycję.

Jeżeli mowa o “featuringach”, to dużym plusem “The Electric Lady” okazali się właśnie zaproszeni do współpracy muzycy. Każdy z nich wprowadził do albumu cząstkę siebie: delikatny głos Miguela usłyszeliśmy w “PrimeTime”, Solange Knowles zaśpiewała w chórkach “Electric Lady”, a Esperanza Spalding urozmaiciła płytę o elementy bossa novy oraz afrykańskie brzmienia, pojawiając się w “Dorothy Dandridge Eyes”. Prawdziwą niespodzianką okazał się jednak gościnny udział Prince’a przy “Givin’ Em What They Love”. Prócz głosu Księcia, mogliśmy usłyszeć jego gitarę, której brzmienie jest jedyne w swoim rodzaju! Wielka szkoda, że  właśnie ten utwór nie został pierwszym singlem promujący album.

Do słabych punktów “The Electric Lady”, zaliczyłbym również interludia. W ogóle nie rozumiem, czemu na trackliście znalazły się takie przerywniki, jak “Good Morning Midnight”, “The Chrome Shoppe” i “Our Favourite Fugitive”. Wyprowadzały mnie z atmosfery, którą tworzyły poprzednie utwory i nie wnosiły nic ciekawego na płytę.

Podsumowując, warto było czekać trzy lata na nowy album artystki. Znakomity głos, rewelacyjne produkcje to wizytówka Janelle. Swoją wielkość udowodniła przy pierwszej studyjnej płycie, tutaj jedynie pokazała, że naprawdę nie ma sobie równych! Mimo wcześniej wspomnianych słabych punktów, “Elektryczna Dama” śmiało może ubiegać się o tytuł albumu roku. Będę trzymał kciuki podczas rozdania nagród Grammy!