Nerwowe i wycieńczające przedzieranie się przez nieprzebraną ludzką masę, mogłyby zniechęcić każdego. Nie jednak naszego redaktora. Z ciekawością, odrobiną nieśmiałości, choć i nie bez pożądania odkrywał rozległe kazamata gmachu Ahoy.

Na dobry początek

Priorytetem dla redaktora był bezwątpienia występ tria McCoy Tynera z gościnnym udziałem Raviego Coltrane’a. Wcześniej odrobina rozgrzewki – na samym środku budynku Ahoy, przypominającego skrzyżowanie hangaru lotniska z wielkim centrum handlowym, znajdował się placyk. Congo Square. Na placyku mała scena, a na scenie swingował wcale nie mały zespół – Top Dog Brass Band. Były standardy (śpiewane na dwa głosy “All of me”), scatting, solowe improwizacje poszczególnych członków obfitej sekcji dętej. Pogodne, swawolne granie w dziedzinie, w której nie wiele się da już wymyślić. Ale nie o to przecież chodzi, prawda?

Następnie należało sprawnie popędzić na jeszcze inny duży zespół Metropole Orkest, które występowało razem z Joshuą Redmanem. Ten ostatni pełni rolę tegorocznego “Artist in Residence”. Oznacza to, że gra codziennie, każdorazowo w innych okolicznościach (następnie z James Farm i z Bad Plus). Metropole Orkest pod batutą Vinca Mendozy, to orkiestra zupełnie najprawdziwsza, choć nietypowa. Gra niezwykle współcześnie – popowa lekkość, niemal rockowe akordy. Jazzowe jest jedynie instrumentarium i kolaboracje. Co roku orkiestra występuje z innym gwiazdą jazzu (wcześniej Hancock czy Metheny). Redman nie jest to muzyk, którego myśli błądzą niezdobytymi do tej pory ścieżkami, ale jego piękny czysty ton idealnie współgrał z orkiestrowymi aranżacjami utworów. Latynoskiego smaku dodały gościnne występy młodych wokalistek Laury Vieiry i Luciany Souzy.

Mistrz

Teraz przyszła już kolej na prawdziwe przyjemności. Znowu zmiana sali, tym razem do nieco bardziej kameralnego Hudson. Na scenę wkracza właśnie 74-letni McCoy Tyner. Tuż za nim kontrabasista Gerald Cannon i drummer Montez Colema. Z boku wchodzi syn największej ikony jazzu – Ravi Coltrane. Za takie występy kocha się jazz. Motoryczny, mroczny groove, narastający do granic szaleństwa i intensywności. Wspaniale i przede wszystkim wyraziście grająca sekcja rytmiczna. Najbardziej zbędny w tym wszystkim wydawał się… Coltrane. Bo gdy tylko przestawał grać, rozwijał skrzydła McCoy Tyner. To niesamowite ile jest w nim muzyki. To gra pełna smaków, odcieni, niezawodnie budująca napięcie. W finale zasiadł sam, i to był najlepszy fragment tego koncertu. Największy aplauz publiczności wywował “Mr. PC” Johna C. W czasie, ktorego młody Coltrane odtrąbił bezkonkurencyjne solo.

Wszystkie szaleństwa geniusza

Dalej wszystko miało być proste. Z Hudson do wielkiego Maas, gdzie grać miał Michael Kiwanuka prowadzi prosty korytarz. Pech jednak chciał, że po drodze mija się małą salkę Yenisei (na około 30 osób), gdzie króluje free jazz i muzyka eksperymentalna. Skusiły redaktora niebanalne dźwięki dobiegające z wewnątrz. Tam oczom mym ukazał się ogromnej postury pianista, z wielką siwą brodą, wymachujący rękami i dyrygujący trójką dęciarzy (dwa klarnety i puzon). To Simon Nabotov! Geniusz, szaleniec, pianistyczny arcymistrz. Brzmiało to jak free, choć nie była to czysta improwizacja, nie brakowało elementów kompozycji. Była to muzyka absolutnie nieokiełznana, z odważnie krzyżującymi się ścieżkami instrumentów. Nabotov z kolegami błąkali się po granicy sensu i aburdu, robiąc to przy tym z niespotykaną energią i wdziękiem. Dęciaki rżały, ziewały, pisczały, na zmianę jęcząc i wydając przytumione basowe dźwięki. Nabotov trącał struny w otwartym fortepianie. Czyste szaleństwo. Najlepszy koncert dnia.

Po Nabotovie i spółce końcówka Kiwanuki brzmiała jak niewinna zabawa w głaskanie. I choć cenię “Home Again”, to w danym miejscu i czasie wydawało się to już nieistotne.

Jazz w rytmie rapu

Dzień wieńczył Robert Glasper Experiment, czyli grupa raperów, na których w niewyjaśnionych okolicznościach spłynęła iskra boża i nauczyli się grać jazz. Momentami aż się prosiło, żeby na zwrotkę wskoczył wymachujący rękami hiphopowiec. Tempo ulegało ciągłym zmianom, agresywne rapowe bity, mieszały się z miękką grą glasperowych klawiszów. Wokal przepuszczony przez elektryczny efekt (troszkę jednostajny) i totalne improwizacje. Grupa w ciągu 1,5h zagrała bodaj 3-4 kawałki. Niesamowity był perkusista Mark Colenburg.

ps. Widziałem też Jill Scott i James Carter Trio z gościnnym udziałem Gregory Portera, ale te koncerty nie zapisały się na tle innych niczym szczególnym.

Jutro – relacja z dzisiejszego dnia.