Miłości miał Urbaniak dwie: skrzypce i saksofon. Ta pierwsza, jak wyjaśnia, była dlań niczym żona. Druga – jak kochanka. Największym zaś marzeniem młodego muzyka było zagrać jazz na Manhattanie.

Dzięki ogromnej determinacji marzenie udało się spełnić. W wieku trzydziestu lat Urbaniak przeprowadził się na stałe do Nowego Jorku. A tam czuł się jak w domu. Zawsze powtarzał – dla każdego jazzmana, gdziekolwiek by się urodził, Ameryka będzie drugą ojczyzną.

W Nowym Jorku Urbaniak wspiął się na absolutne szczyty jazzowego światka. Grał i przyjaźnił się bodaj ze wszystkimi czołowymi amerykańskimi jazzmanami drugiej połowy XX wieku. Najbardziej spektakularnym wydarzeniem w jego muzycznej karierze był oczywiście udział w nagraniu „Tutu”, jednej z najlepszych płyt Milesa Davisa.

Książka napisana jest językiem wartkim. Czyta się ją bardzo dobrze, choć styl czasami irytuje. Autor wyraźnie sili się na elokwencję. Niemniej jednak opowieść wciąga i bez większego trudu połyka się ją w całości.

Z pewnością żaden polski jazzman nie osiągnął tyle, ile Urbaniak. Byli więc tacy, którzy mu zazdrościli. Skrzypek wskazuje głównie na polskie środowisko krytyki związane z pismem „Jazz Forum,” pod adresem którego formułował wyjątkowo ostre opinie. Nie wyjaśnia jednak dokładnie czym zaleźli mu za skórę.

Z „Ja, Urbanator” wyłania się obraz muzyka szczerego i oddanego pasji. Potrafiącego pracować dzień i noc, ale też niewolnego od problemów. Urbaniak zmagał się m. in. z alkoholizmem. Jako młody chłopak pił na umór, by potem w decydujących dla jego kariery 17 latach zostać zatwardziałym abstynentem. Później jednak znów zaczął popijać, jak twierdzi pod wpływem swojej drugiej żony.

Przeżywał też chwile prawdziwego załamania. Wtedy kiedy opuszczała go wena lub gdy bliski był samobójstwa, gdy waliło mu się małżeństwo. W takich momentach ratował go wybrzmiewający z tyłu głowy głos matki – „Michaś, weź się w garść, idź pokaż wszystkim co potrafisz!”.

I o tym ciągłym “pokazywaniu” jest ta książka.