Lindsey Stirling dała wyjątkowy koncertw Krakowie! Takiego zdania są osoby, które pojawiły się 24 lutego 2017 roku w Tauron Arenie w Krakowie. Artystka przyjechała do naszego kraju w celu promocji swojego najnowszego albumu „Brave Enough”.

Lindsey Stirling to postać z pogranicza kilku światów. Wirtuozka skrzypiec, nagrywająca dzieła w stylistyce classical crossover, która nagle zaczyna tańczyć i śpiewać. Ogromny sukces komercyjny Stirling jest dla licznych do dziś zagadką. Wielu zastanawia się, czy oprócz niezaprzeczalnego warsztatu, jest to efekt przykładnego odegrania roli małpy na drucie show businessu, czy też wynik odświeżającego muzykę wewnętrznego rozdarcia artysty.

Krakowski show artystki był czymś w rodzaju skrzyżowania koncertu Pink Floydów z klubową imprezą i baletu z cyrkiem. Dużo różnorakich nastrojów, ale w sumie liryczna zaduma przeważała nad świrowaniem. Stirling dała się poznać z upodobania do muzyki łatwej w rejestrowaniu, chociaż wysmakowanej. Głównym bohaterem przedsięwzięcia były rzecz jasna skrzypce. Kilkutysięczna widownia otrzymała więc całkiem zróżnicowaną porcję brzmieniową smyczków, od nobliwych akustycznych przestrzeni („Something Wild”) do dzikiego fuzzu.

Szał uniesień wywołało kilka pierwszych utworów, które wraz z opuszczeniem płachty zasłaniającej scenę (swoją drogą, coraz popularniejszy patent) rozpoczęły koncert. Klawiszowiec i perkusista – początkowo zdystansowani, oszczędni w gestach – rozstawieni po bokach, a w centralnym punkcie mistrzyni ceremonii – Lindsey Stirling. Nie wiem, z kim zawarła jakiś tajny pakt, ale prawda jest taka, że ta dziewczyna to istny wulkan energii. Tu nawet nie chodzi o kwestie gry na skrzypcach, ale 30-letnia Lindsey dawała z siebie wszystko – skakała, tupała, kręciła piruety, dyrygowała publicznością, dała się nawet przepiłować…

Muzyka według skrzypiec Lindsey Stirling okazała się niewątpliwie żywa, wręcz pierwotna, ale próżno w niej było szukać architektury, szlachetności, ucho broniło się przed masą zgrzytów i szarpnięć. Skrzypaczka postawiła nie na urodę brzmienia, tylko na żywioł. Muzyka w takim wydaniu brzmiała tak niewolniczo przywiązana do instrumentu, że nie sposób było zapomnieć choćby na chwilę, że ma on cztery struny, ale jednocześnie da się zagrać tylko na dwóch. I to najbardziej bolało. Skrzypaczka i skrzypce były tak absorbujące i zaabsorbowane sobą, że chyba nie zauważyły, iż muzyka tymczasem wycofała się tylnymi drzwiami. Ale najgorsze, że człowiek wraz z trwaniem tego spektaklu i tak zaczął się wciągać w tę ostrą jazdę. Bo barbarzyńcy też bywają fascynujący…

[flickr_set id=”72157679138983290″]