Na wstępie warto poruszyć trzy kwestie. Po pierwsze, Przemek Raminiak już dawno nie gra w RGG – i chociażby dlatego ciągłe porównania jego obecnego zespołu do tamtego tria (a nawet szukanie analogii) nie mają większego uzasadnienia ani sensu. Raminiak zrezygnował z takiej estetyki i świadomie poszedł w stronę bardziej komunikatywnego fusion, z elementami acid i smooth jazzu. Po drugie, mam wrażenie, że u niektórych odbiorców fakt ten wciąż rodzi pewną konsternację. Cóż. Staram się być tolerancyjny nie tylko w hasłach, ale też w praktyce życiowej. Do niedawna więc kwitowałbym całą sytuację beztroskim „daj spokój, każdy ma prawo grać co chce”. Teraz jednak mam w ręku dowód tej stylistycznej (re)wolty. I to jest owo „po trzecie…”. Debiutancki album nowego projektu Przemka Raminiaka wydaje się być, delikatnie ujmując, dość mizerny. Ja spodziewałem się więcej, bardziej, lepiej, a dostałem… no właśnie.

locomotive-b-iext28924961

Zacznijmy od generaliów. To muzyka nie taka zupełnie łatwa do grania, za to prosta i przyjemna w słuchaniu (czasem nawet zbyt); może wyznaczać rytm naszych codziennych zajęć w domu lub towarzyszyć w podróży samochodem. Nie są to na pewno jakieś karkołomne łamańce. Zresztą pojęciu „fusion” autorstwa Raminiaka bliżej do fuzji gatunkowej, niż do jazzrocka jako takiego.

Oczywiście pojawia się tu elektryczne granie z nerwem i pazurem. Stosunkowo najzgrabniejszym tego przykładem jest chyba „Green light”, który od początku sunie na nas pulsującym drivem sekcji rytmicznej. Piano elektryczne tylko delikatnie zaznacza harmonię, a prosty temat składa się z czterokrotnie powtórzonej saksofonowej frazy dopełnionej fortepianem. Część B to już swobodnie wirujące wirtuozowskie syntezatorowe “wstążki”. Jednak wyzwolona przez nie energia jakby nie dotyczy dziwnie statycznego Franka Parkera. Za to saksofon tenorowy Jakuba Skowrońskiego ma tu trochę nieźle wykorzystanego miejsca. Spod tego samego jazzrockowego szyldu pochodzi otwierający album numer „Locomotive”. Tym razem jednak Skowroński gra barwą i zadęciem zupełnie nieadekwatnym do całości, jego saksofon brzmi zbyt „smooth”, co powoduje, że temat traci nośność i jest zagrany bez werwy. Efekt brzmieniowy przypomina raczej sprawne czytanie nut a vista na jam session. Z kolei Raminiak w swojej solówce chce umieścić tak dużo pomysłów, że słuchając tego wyobrażam sobie, jak klawiatura parzy go w palce.

Na szczęście, estetyczne wątpliwości rozwiewa sympatyczny, smoothjazzowy „Conversation”, z gęstszym groovem basu i „kosmicznymi” leadami syntezatora. Tytułowa rozmowa, czyli dialog solówek pomiędzy Skowrońskim a Raminiakiem wydaje się być bardziej poukładany i estetycznie kompatybilny z całością, choć nieco przydługi. Swój moment, w spokojniejszej, bardziej przestrzennej oprawie zyskuje także bas Bartosza Kucza.

„Falling” zaskakuje ascetyczną prostotą tematu poprzedzonego przestrzennym klawiszowym wstępem. Frank Parker chwyta za szczotki, a Bartosz Kucz gra bardzo oszczędną artykulacją, czasem nawet uzupełniając saksofon w wysokim rejestrze. To prosty ilustracyjny utwór, trochę wyjęty z muzyki relaksacyjnej lub filmowej. Niestety – raczej z tasiemcowego serialu. I to nie z czołówki.

Natomiast „Coffee Break/WARS” nie pozostawia nam już złudzeń, że to ścieżka dźwiękowa podróży pociągiem. Rzecz nawiązuje do prostszych piosenek popowych (nie mogę pozbyć się skojarzenia z przebojem „Kamień i aksamit” grupy De Mono). Oczywiście na tym fundamencie zarówno Skowroński, jak i Raminiak pozwalają sobie na bardziej outside’owe wycieczki, nie dając nam zapomnieć o inklinacjach jazzowych. Za chwilę jednak wszystko równoważy lapidarny temat. Generalnie całość powiewa lekkim kiczem, dobór barw nie wypada najlepiej, a już środkowe ogniwo to chyba wyraz fascynacji lidera zespołem Bajm…

Czekając na przełamanie tego impasu, otrzymujemy niestety oazową balladę „Dawn” – będzie w tym  cień mej złośliwości, ale trudno nie zareagować, gdy w miejsce usilnie poszukiwanego jazzowego “ciosu” otrzymujemy pop-gospelowe tło zbiorowego świadectwa wiary, nieobce raczej fanom Trzeciej Godziny Dnia. Do tego po raz kolejny piano podbarwione smyczkowym padem… Ta pastelowa landrynkowość połyskuje jednak zasadniczym pytaniem o cel.

Poziom sacharozy niebezpiecznie zwyżkuje wraz z zupełnie zbędnym intrem do utworu „Joy” (ta przestrzenność staje się wręcz nieznośnie patetyczna, a słuchacz w zasadzie nie orientuje się, że to już kolejny utwór). „Joy” może przypominać aranżacje Grzegorza Turnaua, Woobie Doobie, czy też beztroskie kompozycje Adama Niedzielina z zespołu Kreszendo. Z tą różnicą, że u wyżej wymienionych panów wszystko się klei, a u Raminiaka niestety rozłazi, więc cała konstrukcja rytmiczna, miast bawić – drażni. Piano w wysokim rejestrze brzmi po prostu nieznośnie, a pomimo świetnej techniki lidera, solo znów rodzi poczucie chaosu, w którym kolejne elementy zostały jakby wylosowane i do niczego nie prowadzą. Końcowa impresja „Meet Cute/Miss Dee” niestety ostatecznie grzebie naszą nadzieję na jakiekolwiek zmiany, chociaż solowa ballada na finał przynajmniej przynosi odrobinę wytchnienia. I ulgi, że to już koniec.

O co chodzi? Czemu brzmienie sekcji rytmicznej bywa tak niespójne i chaotyczne? Czemu bębny brzmią tak statycznie? Czemu panowie grają tak, jakby pierwszy raz spotkali się dopiero w studiu? Jak źle musiało brzmieć nagranie Pawła Niegowskiego, że nawet Marcin Górny nie pomógł swym miksem i masteringiem? I wreszcie – czemu lider użył barw odnoszących się w większości do przełomu lat 80. i 90, czym tylko spotęgował brzmieniową niespójność tego materiału? Chciałbym poznać odpowiedzi na te pytania. Być może koncert kwartetu będzie dobrą ku temu okazją.

Autor recenzji: Michał K. Zawadzki