Cisza jest najważniejsza, jest równoważna do dźwięku. Cisza potrafi brzmieć, oddziaływać na naszą psychikę nawet bardziej niż zalew nut. – Jan Garbarek

Od czasu do czasu pozwalam sobie na przyjemność, przyjemność elitarną, bo tego rodzaju epitetem określiłbym właśnie warszawski koncert Jana Garbarka i The Hilliard Ensemble. Nie sposób opisać tej muzyki. Tego trzeba doświadczyć samemu. Abstrahując od tego czy to koncert, czy tylko słuchanie płyty, przeżycie, które się z tym wiąże nie ma charakteru czysto artystycznego. To bowiem przeżycie mistyczne, rodzaj sztuki, który zwykło się określać mianem „czystej”, „uduchowionej”.

To nie był zwykły koncert. To było świadectwo pragnienia, by boskość otoczyć muzyką, która byłaby możliwie najbardziej do niej podobna. Majestatyczne dźwięki i incydentalna cisza – najgłośniejszy dźwięk ze wszystkich – wykreowały atmosferę niezwykłą, sprzyjającą refleksji, która dla wielu – dla mnie na pewno – stała się drogą ku poznaniu znaczeń głębokich, umożliwiających skierowanie się ku istocie wyższej, ku doskonałemu duchowi, ku świętości, której ślady były tego wieczoru widzialne wyjątkowo wyraźnie. Cisza, tak immanentny element estetyzmu ECM’u, była w tym wszystkim kluczowa. To przede wszystkim ona pozwoliła nawiązać kontakt z absolutem, sięgnąć do uniwersalnych prawd określających istotę naszego humanizmu.

Poczucie wzniosłości spotęgowało miejsce, w którym się koncert odbył. Kościół św. Józefa przy ulicy Dominikańskiej jest piękny i prosty, niezwykle minimalistyczny, swoim rozmachem nie przytłacza, ale imponuje. Odrzucając nadmierny przepych i luksus, tak bardzo charakterystyczny dla obiektów sakralnych w Polsce, pozwala osiągnąć stan najczystszej wiary. Wiary w co? To już pytanie indywidualne. Odpowiedzi może być mnóstwo. Jedna z nich nasuwa się jednak sama. To wiara w transcendentną moc sztuki. Rezygnując z generalizacji, można dojść do wniosku, że muzyka pozwala wyobrazić sobie to, co można by nazwać „sacrum”. Słuchając Garbarka i Hilliardów łatwo uświadomić sobie istnienie świata niewidzialnego, ponad tym, co dotykalne zmysłami.

Na koniec, warto podkreślić więc, że była to rozrywka intelektualisty, niedostępna dla neofity. Rozrywka budząca podziw estetyczny i filozoficzny. Jeden z tych koncertów, których się nie zapomina – kreacja godna natychmiastowego utrwalenia w pamięci, po to by do niej  wracać wciąż i wciąż, po to by ją przeżywać, odszukując nowe sensy i znaczenia. Ja nie zapomnę go nigdy!

PS, biorąc pod uwagę, że to koniec współpracy Garbarka z The Hilliard Ensemble, warszawski koncert był również jednym z ostatnich fundamentów nieśmiertelności ich wspólnej legendy, niespożytej miłości do muzyki i wielkości…